poniedziałek, 1 listopada 2010

Pierwszolistopadowo


Gdy maszerowałam dziś na cmentarz pod rękę z moją ukochaną prawie dziewięćdziesięcioletnią Babcią, myślałam, jak to dobrze, że mam do kogo tam iść. Bo choć odwiedzanie grobów bliskich przywołuje niegdysiejszy ból rozstania, smutek rozłąki czy gorycz tęsknoty, jest przecież także znakiem naszego zakorzenienia w określone rodzinne (albo - szerzej - międzyludzkie) relacje, wpisania w konkretną ludzką historię i tradycję, konstytuujące naszą tożsamość, udziału w miłości przekraczającej granice pokoleń. Znakiem tego, co stanowi nasze tu i teraz.

A na cmentarzu...

Pogoda była piękna. W złotojesiennym słońcu rosłe bursztynowe brzozy prószyły listkami na smukłe tuje i ozdobione kwiatami i zniczami szare płyty nagrobne. Pachniało lasem i woskiem. Rozgadane tłumy zagłuszały nie najlepiej nagłośnione raczej banalne kazanie. Ja zaś snułam moje rozważanie.

Pochylając się nad mogiłami zmarłych, być może wyraźniej niż kiedykolwiek czujemy, że o więziach, które nas z nimi połączyły, nie chcemy myśleć w czasie przeszłym - jakby zostały przerwane za zawsze. Bo mimo przemijalności tego, co doczesne, jesteśmy pewni, że one trwają, są - nomen omen - żywe. Tyle że na inny, nowy, nieprzemijalny, niedoczesny sposób.

Czy tak odzywa się obecna głęboko w nas metafizyczna (albo mistyczna) intuicja wieczności - inne zakorzenienie: w życiu wiecznym...?

Lubię cmentarze, bardzo - ustanawiają właściwą perspektywę.

(autorem fotografii jest pan Michał Zacharzewski)