czwartek, 27 grudnia 2012

(Nie)kończące się kołysanie


Ten blog żył przez jakiś czas. I sprawiał mi frajdę. Co więcej, nadal chciałoby się na nim o różnych rzeczach napisać, tylko ciągle czasu brak (na co wskazuje choćby data poprzedniego wpisu, od którego minęło już ponad 2 lata)... Dlatego - tak dla porządku - go zamykam. Co nie znaczy: usuwam (jak widać). Niech sobie wisi w sieci, może ktoś tu jeszcze trafi i poczyta. 

Tyle że kolejnych postów (raczej) nie będzie. Ale choć przestaję pisać, wcale nie przestaję się kołysać na łodydze chwil. Kończy się pisanie bloga, ale nie kończy się droga (rym niezamierzony ;) ). 

I tak aż do wieczności i na wieczność. :) 

poniedziałek, 1 listopada 2010

Pierwszolistopadowo


Gdy maszerowałam dziś na cmentarz pod rękę z moją ukochaną prawie dziewięćdziesięcioletnią Babcią, myślałam, jak to dobrze, że mam do kogo tam iść. Bo choć odwiedzanie grobów bliskich przywołuje niegdysiejszy ból rozstania, smutek rozłąki czy gorycz tęsknoty, jest przecież także znakiem naszego zakorzenienia w określone rodzinne (albo - szerzej - międzyludzkie) relacje, wpisania w konkretną ludzką historię i tradycję, konstytuujące naszą tożsamość, udziału w miłości przekraczającej granice pokoleń. Znakiem tego, co stanowi nasze tu i teraz.

A na cmentarzu...

Pogoda była piękna. W złotojesiennym słońcu rosłe bursztynowe brzozy prószyły listkami na smukłe tuje i ozdobione kwiatami i zniczami szare płyty nagrobne. Pachniało lasem i woskiem. Rozgadane tłumy zagłuszały nie najlepiej nagłośnione raczej banalne kazanie. Ja zaś snułam moje rozważanie.

Pochylając się nad mogiłami zmarłych, być może wyraźniej niż kiedykolwiek czujemy, że o więziach, które nas z nimi połączyły, nie chcemy myśleć w czasie przeszłym - jakby zostały przerwane za zawsze. Bo mimo przemijalności tego, co doczesne, jesteśmy pewni, że one trwają, są - nomen omen - żywe. Tyle że na inny, nowy, nieprzemijalny, niedoczesny sposób.

Czy tak odzywa się obecna głęboko w nas metafizyczna (albo mistyczna) intuicja wieczności - inne zakorzenienie: w życiu wiecznym...?

Lubię cmentarze, bardzo - ustanawiają właściwą perspektywę.

(autorem fotografii jest pan Michał Zacharzewski)

niedziela, 5 września 2010

Sroki


Jak dawno mnie tu nie było...! Dziś zatem opiszę coś, czego początki sięgają zamierzchłych czasów, czyli tygodnia przed Wielkanocą. ;)

Wtedy bowiem postanowiłam umyć okna. Na drzewach nie było jeszcze liści. Tańcząc ze ścierką przy szybach w pokoju dziennym, miałam niezwykły widok na dwie sroki (srocze małżeństwo?), które na szczycie drzewa znajdującego się niemal na wyciągnięcie mojej ręki budowały sobie gniazdo. Uwijały się przy tym jak najwprawniejsi budowniczy, precyzyjnie utykając kolejne patyczki. Ja zaś przyglądałam się im zafrapowana, a z mej piersi raz po raz wyrywał się cichy okrzyk zachwytu. Próbowałam też uchwycić ptasią pracę na fotografii, sroki jednak - gdy tylko spostrzegły mnie wychyloną z okna balkonowego - zrywały się na poszukiwanie nowych materiałów budowlanych.

Najpierw postało coś na kształt dolej części kosza, wkrótce uzupełnionej o szeroki pałąk, spełniający funkcję dachu. Wyglądało to tak:


Wkrótce potem nastał maj, a ja wyjechałam na kilka dni. Sporo wówczas padało. I jak to w maju: spadnie deszcz i od razu wszystko się zieleni. Po powrocie z podróży zastałam srocze gniazdo odmiennie ustrojone (w tym czasie też moja siostra, będąc u mnie w odwiedzinach, wypatrzyła w nim pisklęta):


Latem wybujała zieloność drzewa zazdrośnie strzegła mieszkania srok przed moimi oczami:

A teraz powoli zbliża się jesień. Liście zaczynają blednąć:


I tylko patrzeć, jak siedziba Państwa Sroków zatonie w żółciach, pomarańczach i brązach. Może wtedy uwiecznię ją po raz ostatni.

Taki to cykl przyrody rozgrywa się za moimi wielkomiejskimi oknami. :)

Ps. A nie mówiłam?! Oto zdjęcie zrobione 25 września 2010:


A to fotografia z 1 października:


wtorek, 4 maja 2010

Hiszpańska celebracja


Krążek z chrupiącej bezy. Na nim świeża bita śmietana, w której ukryte są soczyste kawałki różnych owoców. Potem jeszcze jeden bezowy krążek ze śmietanowym zawijasem i jeszcze trochę owoców. Na czubku kostka z kolorowej galaretki. A wszystko to polane strużkami czekolady...

Zaczynasz jeść. Grzecznie, jak należy, widelczykiem. Zjadasz owoce z góry i galaretkową kostkę. Ale gdy tylko zanurzasz widelczyk w górnym bezowym krążku, on pęka. I już nie masz innego wyjścia niż pomóc sobie palcami. Savoir-vivre przestaje być ważny, liczy się tylko ta rozkoszna słodycz. Beza rozkrusza się w twoich dłoniach i rozpływa w ustach. Następnie znów trzeba użyć widelczyka, żeby zjeść śmietanę znad dolnego krążka i zanurzone w niej pyszne owoce. Gdy docierasz do spodu, ponownie lepiej skorzystać z rąk. A na koniec klejącym się już nieco palcem zbierasz okruszki bezy i wkładasz je do umorusanej śmietaną buzi.

I robi się trochę smutno, że to koniec przyjemności. A jednak uśmiechasz się jak dziecko, bo tyle było z tym jedzeniem frajdy.

To ciastko - moje ulubione! - nazywa się hiszpan. Jada się je w krakowskiej cukierni Michalscy na pl. Wszystkich Świętych. Na stronie internetowej Michalskich o hiszpanie można przeczytać:

"Dostojne ciacho, chrupiące bezy, bita śmietana i świeże owoce. Zmiękczy serca największych twardzieli, niegrzeczne dzieci przemieni w aniołki".

Coś w tym jest... ;)

Odwiedzam tę maleńką cukiernię zawsze, gdy jestem w Krakowie (ostatnio byłam tam wczoraj). Tyle rzeczy zmienia się w Grodzie Kraka, a to miejsce, które pamiętam jeszcze ze studenckich czasów, wiąż takie samo. Z tymi samymi ciastkami i tą samą panią za ladą. Więc siadam w przytulnej sali w głębi, pod witrażowym abażurem, w otoczeniu obrazów z nenufarami, ozdobionych kwiatami z materiału, naprzeciw wielkiego lustra, przy ściance z nenufarowym witrażem dzielącej stoliki i...

Kawa.
Hiszpan.
Celebracja.
:)


(na górnej fotografii hiszpan - ze strony internetowej cukierni Michalscy; na dole ja - na progu celebracji ;) )

niedziela, 25 kwietnia 2010

Szara eminencja książki


Redaktor to nie zwykły zawód - to powołanie. Jak rozpoznać, że się je ma? Jeśli widząc tekst wymagający poprawek, od razu się w nim zakochujesz i nie chcesz go oddać do poprawy nikomu innemu, choćby to wymagało siedzenia po nocach, zaiste, jesteś powołany! ;)

Praca redaktora polega na byciu skutecznym pośrednikiem między autorem a czytelnikiem. Ma on im pomóc się skomunikować, porozumieć, spotkać. Dyskretnie, ale w sposób nie do zastąpienia służy więc jednemu i drugiemu, a jednocześnie służy książce, troszczy się o nią.

Autorzy jednak bywają nad wyraz przywiązani do swoich dzieł i każdą zmianę uważają za gwałt na ich słusznym akcie twórczym. Dlatego redaktor staje przed niełatwym zadaniem. Czasem musi bardzo umiejętnie przekonywać i negocjować, gdy jest czegoś pewien. Niemniej tak naprawdę autor potrzebuje redaktora i gdy sobie to uświadomi, szczerze go ceni.

Niedawno gdy napisałam jednemu z autorów, że jego powieść trafiła już do drukarni, odpowiedział: "Czekam jak ojciec przed salą porodową" (nieco później zatelefonował z pytaniem, jak się miewa "nasze dziecko" ;) ). Pomyślałam wtedy, że w takim razie mnie przypada rola akuszerki. I chyba rzeczywiście, ten zawód - przepraszam, to powołanie ;) - kryje w sobie coś z akuszerii. Oto pomagam rodzić się książce! Później ten sam autor wypisał mi zamaszyście na na stronie przedtytułowej swojej książki: "Pani Magdalenie, Matce Chrzestnej...". Niech będzie i matka chrzestna. ;)

Innym razem pewien pan poprosił mnie o autograf na publikacji, którą zredagowałam. Wzbraniałam się, mówiąc, że przecież nie ja ją napisałam, więc autora trzeba poprosić, na co ów pan odrzekł konfidencjonalnie: "Proszę pani, redaktor to czasem nawet ważniejszy niż autor, bo autor pisze, co chce, a redaktor musi z tego zrobić coś, co się da czytać".

Redagowanie więc to nie tylko sztuka języka, lecz także dyplomacja z domieszką psychologii. Redaktor zaś to "szara eminencja" książki - osobistość z drugiej strony strony tytułowej. ;)

Do tego tyle się można dowiedzieć o najrozmaitszych dziedzinach, których dotyczą redagowane teksty. Często są to informacje, do których inaczej nigdy bym pewnie nie dotarła, a które niekiedy przydają się w zupełnie niespodziewanych okolicznościach.

Ze wszystkich tych powodów ta robota daje tyle frajdy. :)

No i dzięki pracy redaktora świat jest bogatszy o kolejną książkę, a to z pewnością nie bagatela!

Oto zaś mój - to znaczy opracowany przeze mnie na własny użytek, więc w żaden sposób niewiążący, choć mogący przydać się innym redaktorom - zawodowy dekalog.

1. Niezależnie od tego, jak długo i rzetelnie tworzono tekst, jego pierwsza wersja jest zwykle daleka od ideału.
2. Autorzy nie lubią zmian.
3. Redagowanie nawet niewielkiego tekstu wymaga odwagi, ale jeśli dojrzejesz do postanowienia: "Zaczynam redagować", czuj się swobodnie przy dokonywaniu własnych wyborów: "Obwaruj jeno swoje męstwo, / A nie chybimy" (Szekspir, Makbet, I, VII, 60; tłum. J. Paszkowski).
4. Czas nie może stać się wrogiem redaktora, bo redakcja to konieczność, a nie luksus, na który ma się nadzieję znaleźć czas, przy czym zawsze należy rezerwować na tę pracę więcej czasu, niż się wydaje, że będzie potrzebne.
5. Wczuj się w sposób myślenia potencjalnego czytelnika.
6. Nie zmieniaj tekstu tylko dlatego, że można go napisać inaczej - wprowadzaj poprawki tylko wtedy, gdy jest to rzeczywiście niezbędne.
7. Małe zmiany mogą wiele ulepszyć.
8. Jeśli czyta się w pośpiechu, czyta się nieuważnie - powolne i uważne przeczytanie tekstu jest najbardziej skuteczną metodą jego sprawdzenia.
9. Im dłużej czyta się jakiś tekst, tym się jest mniej obiektywnym co do jego czytelności.
10. Miej pewność, że ostateczna wersja tekstu jest bezbłędna - on stanowi twoją wizytówkę.

opr. na podst. Jo Billingham, Redagowanie tekstów, PWN, Warszawa 2007.
(książka niewolna od błędów, ale niezła; z niej pochodzi także rysunek otwierający tekst)

Do tego dochodzi znajomość zasad pisowni (lub wiedza, gdzie je sprawdzić ;) ) i najrozmaitszych redaktorskich trików. :)

A na koniec jeszcze kilka trafnych cytatów z książki: Gill Davies, Nabywanie tytułów. Organizacja i zarządzanie w redakcji, BMR, Kraków 1997 (rozdział Zawód: redaktor).

"…w jaki sposób redaktor w ogóle znajduje czas na sen. Tyle przecież musi zrobić i o tyle rzeczy się martwić. Praca redaktora, choć daje bardzo wiele, rzeczywiście jest niezwykle trudna i wielu redaktorów ma prawo skarżyć się na brak snu."

"Praca redaktora wymaga od niego przedsiębiorczości, zrozumienia zagadnień finansowych, umiejętności zwracania uwagi na szczegóły, wysokiej produktywności oraz łatwości nawiązywania stosunków z ludźmi i praktycznej znajomości psychologii. To bardzo dużo."

"…zawód [redaktora] jest niezwykle odpowiedzialny i może być stresujący. Nie tylko trzeba się uporać z poważnym obciążeniem pracą, ale także wykazać trudnymi do określenia cechami: łatwością działania i umiejętnością oceny."

"Bez względu na to, jaka droga doprowadziła nas do stanowiska redaktora, wymaga ono od nas zarówno kunsztu, jak i ciężkiej pracy. Jeżeli nie jest to dla nas przeszkoda, przekonamy się, że nasz zawód jest atrakcyjny i urozmaicony, daje nam wpływy, a przede wszystkim jest niezwykle stymulujący. Gdzie indziej trudno o taką zawodową satysfakcję."

"…redaktor może prawomocnie utrzymywać, że jego zawód jest najlepszy."

"Książka jest owocem skomplikowanej współpracy wielu rąk i głów. Każdy, kto brał w niej udział, trzymając książkę w rękach, dostrzega w niej mały cud. Jednak właśnie redaktor może powiedzieć, że - pomijając samego autora - bardziej niż ktokolwiek inny przyczynił się do jej powstawania. To wielka satysfakcja."

niedziela, 11 kwietnia 2010

Żałoba narodowa


Od wczoraj moja ojczyzna jest pogrążona w autentycznej żałobie z powodu śmierci ponad prawie 100 osób, które zginęły w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem.

Nie będę się starała zamknąć w słowach tego, co się wydarzyło i co dzieje się na naszych oczach. Wielu próbuje to robić, lecz i tak chyba wszyscy czujemy, że zostaliśmy postawieni przed czymś nieogarnionym.

Ale jestem dumna, że żyję w kraju, w którym spontaniczną reakcją na tragedię jest wspólna modlitwa i śpiewanie pieśni patriotycznych albo po prostu wspólne milczenie, ceremonię powitania trumny z ciałem prezydenta otwiera duchowny, a politycy okazują się ludzcy, mówią o perspektywie sięgającej poza doczesność i nie wstydzą się płakać, a także klękać, czynić znak krzyża i przyjmować Komunię świętą w świetle jupiterów. W kraju, w którym pojęcia "Bóg" i "Ojczyzna" wciąż wiele znaczą.

Moja Mama w rozmowie przez telefon - wiedząc, że wybieram się na mszę - powiedziała mi dziś: "To pomódl się... za Polskę".

To przedziwne. Dokładnie 5 lat po śmierci Jana Pawła II (niekoronowanego króla Polski), tego samego liturgicznie dnia (sobota w oktawie Wielkanocy - wigilia Święta Miłosierdzia) ginie polska głowa państwa. I to pod Katyniem - w kolejną rocznicę dokonanej tam zbrodni na polskich oficerach.

Przypominają mi się słowa, które Jezus wypowiedział do św. s. Faustyny: "Polskę szczególnie umiłowałem, a jeżeli posłuszna będzie woli Mojej, wywyższę ją w potędze i świętości. Z niej wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście Moje" (Dz 1732).

Kryje się w tym coś mistycznego...

To wszystko brzmi tak podniośle? Bo takie jest.

Ja zaś jestem patriotką.

środa, 7 kwietnia 2010

Najlepsza Przyjaciółka


Uniwersytet Jagielloński, początek roku akademickiego 1999/2000, lektorat języka angielskiego - pierwsze zajęcia, zdaje się: w siedzibie Instytutu Ochrony Środowiska, którego krętą klatkę schodową zapamiętałam jako zieloną. Sala była nieduża. Obok tej dziewczyny w okularach o dość grubej ciemnej oprawce, uczesanej w dwa albo kucyki, albo warkoczyki (raczej warkoczyki), w ostatniej ławce po prostu zobaczyłam wolne miejsce, dlatego poszłam tam usiąść. Tak się poznałyśmy i tak to się zaczęło.

Tego dnia dowiedziałam się na pewno, że ma na imię Paulina. Czy również tego, że studiuje nie jak ja polonistykę nauczycielką, tylko teatrologię też - nie wiem, to było dawno. Jakiś czas później na zajęciach umówiłyśmy się u mnie. Rozrysowałam jej na kartce dokładną mapę, jak do mnie trafić. Chyba jadłyśmy wedlowskie delicje.

Odtąd spotykałyśmy się dość często. Na uczelni, w domu, na mieście - różnie. Toczyłyśmy rozmowy na tysiące tematów, coraz bardziej zachwycone sobą nawzajem. Pamiętam tak ogromnie wzruszające wyznanie Pauliny po latach, że czuła się mną zafascynowana i chciała być blisko mnie. Nie zdawałam sobie z tego sprawy. Spontanicznie przyjmowałam jej obecność jako zaskakujący prezent.

I tak - od spotkania do spotkania, od rozmowy do rozmowy - stałyśmy się przyjaciółkami, ba!, najlepszymi przyjaciółkami. Taką najlepszą przyjaciółkę, jeśli już się ją znajdzie, ma się jedną w życiu. I ma się ją na całe życie. Chyba nie potrafiłybyśmy wskazać konkretnego momentu, kiedy się to stało. Po prostu się stało - jakoś to sobie uświadomiłyśmy - i… zostało.

Choć tak wiele się wydarzyło…

Najpierw skończyłyśmy studia i Paulina przeprowadziła się do Warszawy, a ja zostałam w Krakowie. To był trudny rok - swego rodzaju próba tej przyjaźni. Ja przeżywałam dość nieciekawy czas, czułam się samotna i zagubiona, moja Przyjaciółka próbowała poukładać sobie życie w nowej rzeczywistości. Nie miałyśmy stałego dostępu do Internetu, wymieniałyśmy więc rzadkie maile, a do tego nieczęsto rozmawiałyśmy przez telefon, bo telefony drogo kosztowały, nie mówiąc o spotkaniach, na które mogłyśmy sobie pozwolić tylko wyjątkowo.

Niecały rok później i ja przeniosłam się do stolicy. Zamieszkałyśmy razem. Zaczęła się sielanka? Bynajmniej. Było nam dobrze i czasem bardzo wesoło, ale też - paradoksalnie - nasza przyjaźń jakby nam spowszedniała. Miałyśmy się na co dzień w domu, więc tylko niekiedy wybierałyśmy się gdzieś razem. Otrzaskane ze sobą jakbyśmy trochę zatraciły poczucie wyjątkowości bycia razem.

Ale też wtedy chyba najbardziej doświadczałam takiej konkretnej, ucieleśnionej miłości Pauliny. Gdy moja choroba wyraźniej dawała o sobie znać, ona troskliwie się mną zajmowała. W razie potrzeby nawet karmiła czy pomagała się ubierać. Pamiętam, jak kiedyś źle się poczułam w kościele. Ledwie dotarłyśmy do domu, a kiedy w windzie zaczęłam osuwać się na podłogę, moja Przyjaciółka błagała, żebym wytrzymała, bo przecież ona mnie nie doniesie (wśród wszystkich różnic między nami, o których jeszcze opowiem, trzeba dostrzec i tę w tuszy ;) ). Innym razem zwolniła się z pracy, gdy zasłabłam w domu, ustaliła z moim lekarzem, co powinna zrobić, a potem ściągnęła naszego przyjaciela Krzyśka, żeby zawiózł nas do szpitala. Krzyś zachwycał się potem jej zdolnością racjonalnego działania w sytuacji kryzysowej. ;) Z wdzięczności za całą tę akcję kupiłam jej chyba zaraz następnego dnia wszystkie tomy jej ukochanych Opowieści z Narnii. Zresztą, kiedyś w Krakowie, w podobnej sytuacji, gdy już obdzwoniła wszelkie możliwe placówki medyczne, w których odsyłano ją od Sasa do Lasa, w końcu poszła zrobić rozróbę w najbliższej przychodni i uzyskała zapewnienie, że lekarz przyjdzie. Ostatecznie okazało się to niepotrzebne, kryzys zdrowotny minął, pomoc Pauliny wystarczyła. Także jeszcze na studiach pewnego dnia trzeba mnie było zaprowadzić do uczelnianej przychodni, bo zlekceważyłam kaszel i tak naderwałam mięśnie klatki piersiowej, że ledwie mogłam się ruszać i oddychać. Towarzyszył nam nasz serdeczny kolega Mateusz. Gdy dotarliśmy, okazało się, że nie ma akurat żadnego lekarza. Najlepsza Przyjaciółka od razu wkroczyła do akcji i na tyle zdecydowanie uświadomiła personelowi, co myśli o tym, że w tak dużej przychodni nie ma się kto mną zająć, że od razu się ktoś znalazł. Poczciwy Mat nie mógł wyjść z podziwu… ;) No i od dawna Paulina jest upoważniona we wszelkich odwiedzanych przez mnie placówkach medycznych do dowiadywania się o moim zdrowiu i - jeśli zajdzie konieczność - do odbioru mojego trupa. ;)

Ale jeszcze o tym mieszkaniu razem… Pewnego dnia zdecydowałam się rzucić moją pierwszą pracę (nie mając żadnej innej, z niewielkimi pieniędzmi na koncie), ponieważ dalszą kooperację z moim przełożonym uważałam za niemożliwą czy - nazwijmy rzecz po imieniu - złą; musiałam odejść, by obronić siebie. I zrobiłam to. Tego dnia, gdy oznajmiłam szefowi, że zamierzam go pożegnać, Paulina powitała mnie w domu radosnym okrzykiem: "Zrobiłam sałatkę grecką. Musimy to uczcić!". To były moje 29. urodziny.

Rzucanie pracy to też wydarzenie, które doskonale obrazuje różnice między nami. Gdy ja się do tego przymierzałam, przez dłuższy czas głośno o tym mówiłam, przeżywałam moje dylematy na zewnątrz, potrzebowałam wsparcia w podjęciu decyzji. Gdy Paulina zdecydowała się odejść ze swojej pierwszej pracy (mniej więcej z tych samych powodów co ja), wychodząc rano z domu, powiedziała coś w stylu: "Chciałabym wydać oświadczenie [to taka nasza formułka, sygnalizująca, że chcemy coś ważnego oznajmić]. Składam dziś wymówienie. Dziękuję". I zamierzała wyjść, tylko gdy już ocknęłam się z osłupienia, zarzuciłam ją pytaniami, na które jednak uzyskałam raczej zdawkowe odpowiedzi. Bo ona jest raczej introwertyczką, w przeciwieństwie do mnie - ekstrawertyczki.

Dopiero z czasem pojęłam, że niemówienie sobie dokładnie wszystkiego wcale nie umniejsza siły naszej więzi. Przestałam zamęczać Przyjaciółkę wszelkimi moimi przemyśleniami i przeżyciami, jak gdyby to dawało gwarancję bliskości. Choć wiem, że mogę powiedzieć jej o wszystkim, o czym tylko zechcę, a ona wysłucha i będzie się starała to ze mną podzielić. A jeśli nie będzie potrafiła, na pewno powie (jak już nie raz): "Nie umiem cię zrozumieć, ale chcę z tobą być". Czasem żartuję, że lepiej niż ona zna mnie tylko Pan Bóg. Przestałam też mieć jej za złe, że mówi mi tak niewiele. Nauczyłam się pytać o to, co chcę wiedzieć, i odkryłam, że ona wcale nie broni się przed moimi pytaniami. I zawsze kiedy tego potrzebuję, Paulina mnie przytula, to znaczy jej cienka postać przygarnia równie cienkimi ramionami moją postać, która w tym kontekście wypada jako dość rosła.

Tego dnia, kiedy złożyła wymówienia, długo nie wracała i nie odbierała telefonu. Zaczęłam się bać, że z rozpaczy po przejściach w biurze poszła się rzucić do Wisły. Okazało się, że była na rozmowie w firmie, która wkrótce ją zatrudniła. Ja zresztą też po miesiącu od rozstania z moim koszmarnym szefem znalazłam nową pracę. Przeżyłyśmy więc traumatyczny moment zupełnie inaczej, ale obie się przekonałyśmy, że dobre decyzje, nawet jeśli są ryzykowne, przynoszą dobre owoce.

Różnic między nami jest jednak znacznie więcej. Mamy inny styl ubierania (do tego ja mam zwykle zauważalny makijaż); ja lubię nowinki elektroniczne, Paulina raczej od nich stroni; ona jest fanką sportu, ja zwykle nie wiem, kto z kim konkuruje i komu należy kibicować (na szczęście mogę ją o to zapytać); u mnie można dopatrzeć się trochę snobizmu, jej rzeczy "na pokaz" są obojętne; ja zwykle lekceważę infekcje i dopiero jak już zupełnie sobie nie radzę, idę do przychodni po zwolnienie i receptę; ona ("dziecko służby zdrowia" - jak ma zwyczaj podkreślać w związku z pracą swojej Mamy) w pierwszym dniu kataru odwiedza aptekę, w drugim - lekarza; w nazywaniu uczuć jej przypadłość stanowi daleko posunięta ostrożność, moją - używanie od razu wielkich słów; mojej podatności na uleganie opiniom innych odpowiada jej umiejętność dystansowania się wobec nich; gdy ona namiętnie biega do teatru (czasem mnie tam wyciąga), ja zwykle redaguję teksty.

Ale za to mamy podobne upodobania estetyczne, obydwie jesteśmy idealistkami i kochamy książki. I uwielbiamy plotkować - ale tylko między sobą (choć zdarzyło się, że przez pomyłkę wysłałam "plotkującego" sms-a do osoby oplotkowywanej zamiast do Pauliny… ;) )! A przede wszystkim żyjemy w świecie tych samych wartości. Dlatego się rozumiemy. Tylu rzeczy przecież nie trzeba wyjaśniać, gdy się oddycha tym samym powietrzem, nadaje na tych samych falach, odczuwa - ach, użyjmy górnolotnego określenia - wspólnotę ducha. Może to właśnie stanowi niezachwiany fundament tej przyjaźni?

Dość szybko chyba poznałyśmy swoich Rodziców, to znaczy Paulina - moich, a ja - jej (z czasem nawet zaczęłam się do nich zwracać "Pani Mama" i "Pan Tata"). Oczywiście, ona zna też moją siostrę, a ja - jej braci bliźniaków, których jednak nadal nie potrafię odróżnić… ;)

W pewnym momencie jednak pomiędzy nami, a konkretniej: w życiu Pauliny, pojawiła się jeszcze jedna postać. On - Łukasz. Pamiętam, jak leżałyśmy w jej łóżku, i czytałyśmy artykuł w babskim magazynie, który przywiozłam od Mamy: Babska przyjaźń na zakręcie, punkt pierwszy: Facet na horyzoncie. Tak, w pewnym sensie to był zakręt. Moja Przyjaciółka miała dla mnie mniej czasu, kto inny bardziej stawał się dla niej oparciem, w dodatku musiałam się na jakiś czas przyzwyczaić, że mówi głównie w liczbie mnogiej.

Na szczęście ten zakręt nie okazał się śmiertelnym wirażem, bo - wybacz, Łukaszu! - facet mojej Przyjaciółki nigdy mnie nie pociągał. A jednocześnie od razu go polubiłam i on chyba polubił mnie. I tak się to wszystko z czasem poukładało, że nie tylko nie straciłam Przyjaciółki (która z czasem wróciła nawet do liczby pojedynczej), ale zyskałam Przyjaciela. To on ochrzcił mojego VW lupo Błękitną Strzałą (z racji koloru i pojemności silnika 1.0), naprawiał zlew w kuchni i odtykał umywalkę w łazience, pomagał przy montażu odnowionych drzwi, przywiózł Paulinę i wezwał pogotowie, gdy się mocno rozchorowałam, a innym razem, gdy chora leżałam w łóżku, na pożegnanie zajrzał jeszcze do sypialni i powiedział: "Jakby co, dzwoń, nawet w nocy, to przyjedziemy".

Bo w po jakimś czasie moi Przyjaciele zamieszkali razem. A po potem się pobrali. Pamiętam, jak ważna czułam się w dniu ich ślubu. Byłam też straszliwie przejęta. Gdy szykowałyśmy się w panieńskim pokoju Pauliny w mieszkaniu jej Rodziców w Radomiu, to ja zasłabłam. I oznajmiłam Pannie Młodej, że nigdy więcej ma mi tego nie robić, że to ostatni raz, kiedy zgadzam się na jej ślub. ;) Szybko się jednak z osłabienia pozbierałam - wszak miałam do spełnienia ważną rolę. Bo to, że będę świadkiem, ustaliłyśmy chyba na długo przedtem, zanim moja Przyjaciółka spotkała swojego wybranka. Wznosząc specjalny toast na weselu, żartowałam, że biedny Pan Młody, chcąc Paulinę, musiał ją przyjąć z "dobrodziejstwem inwentarza", czyli ze mną jako jej przyjaciółką. ;) Zresztą, do tej pory nieraz powtarzam, że ona i ja mamy dłuższy staż w przyjaźni niż ona i on w miłości. ;) Zacytowałam też pewnego dominikanina, który twierdził, że kobieta potrzebuje nie tylko dobrego męża, ale i mądrej przyjaciółki - żeby Paulina uświadomiła sobie, że jest szczęściarą, bo ma jedno i drugie, a Łukasz pamiętał, że jestem konieczna! ;)

W ich domu czuję się zawsze chcianym gościem. Czasem nawet najważniejszym? Pamiętam taką imprezę w stylu rumuńskim. Oglądaliśmy zdjęcia z wyprawy naszego znajomego do Rumunii, słuchaliśmy muzyki z tych terenów, czytaliśmy rumuńską poezję, a tamtejszym winem popijaliśmy rumuńską potrawę. Za tę ostatnią odpowiedzialna była Paulina i... podmieniła widniejącą w przepisie rybę na kurczaka, bo ja nie lubię ryb. ;) A gdy gości nie ma, Łukasz dobrze wie, że potrzebujemy z jego Żoną chwil sam na sam. Dlatego po wspólnej pogawędce zwykle znika w drugim pokoju i znajduje sobie zajęcie, puka, gdy chce do nas wejść, i taktownie udaje, że niczego nie zauważa, gdy - bo tak się czasem zdarza - wypłakuję się Paulinie w rękaw. Ale czasem potrzebuję pogadać z nimi obojgiem - zawsze wtedy mogę liczyć na wsparcie.

Chyba najpiękniejszym dotychczasowym wyrazem ich troski o mnie było całkiem niedawne zajście. Rzecz dotyczyła sytuacji, w której musiałam dokonać wyboru. Oni byli raczej przeciwni temu, ku czemu ja się skłaniałam. Najpierw podczas spotkania przy dużym słodkim torcie w Chado na Chmielnej Paulina wygłosiła absolutnie zaskakującą perorę. Przy czym owo zaskoczenie nie wynikało z tego, CO, ale JAK mówiła. Chyba po raz pierwszy moja Przyjaciółka mnie przegadała! Ona wręcz nie dopuszczała mnie do głosu (przyznała potem, że to dlatego, żebym nie zaczęła jej przekonywać do swoich racji)! Wygłaszała swą mowę zdecydowanie i nieco podniesionym głosem. Tak stanowczej chyba jej jeszcze nie widziałam. Wzruszyłam się. Bo czułam w tym prawdziwe zatroskanie i… miłość. Jakiś czas później spontanicznie rozmowę sam na sam ze mną podjął Łukasz. Przedstawili zasadniczo te same argumenty (na pewno przedyskutowali sprawę, nawet jeśli nie uzgadniali, że ze mną - zwłaszcza osobno - porozmawiają), choć nader wyważonym tonem, spokojnie, dobierając słowa tak, by nazwać rzeczy konkretnie, acz delikatnie. Czy to nie wspaniałe mieć takich przyjaciół?

Ale to nie opowieść o naszej trójce, więc koniec o Łukaszu. O Paulinie zaś trzeba powiedzieć - skoro już mowa o dylematach czy, ogólnie, problemach - że wypracowała pewien swój sposób postępowania z moimi dołami. Kiedyś czułam do niej żal, że nie potrafi ze mną rozmawiać o moich kłopotach, roztrząsać ich i analizować pod każdym kątem (do czego ja mam wyjątkowe predyspozycje). Aż zrozumiałam, że to nie jej niechęć czy ucieczka. Ona po prostu stara się zawsze zrównoważyć to moje grzebanie się w smutku. Więc na początek pomija mojego doła milczeniem - to środek zapobiegający jego pogłębianiu. A potem robi wszystko, by go zasypać rozmaitymi radosnymi rzeczami (robi coś dobrego do jedzenia, wyciąga mnie gdzieś, dokonuje przeglądu fajnych rzeczy w moim życiu). I tylko czasem ulega mojej potrzebie pomarudzenia trochę na temat tego, co boli. I wtedy zawsze włącza jej się ten arcyracjonalny stanowczy ton (myślę o nim teraz z uśmiechem).

A do bronienia mnie przed tymi, którzy wyrządzają mi krzywdzę, służą mojej Przyjaciółce… anonimy! Takie z tekstem wyklejonymi czcionkami wyciętymi z gazety. Nie pamiętam, skąd się to wzięło, ale chyba któregoś razu Paulina zaproponowała, że postraszy kogoś w mojej sprawie anonimem. Bardzo jej się ten pomysł spodobał. I odtąd zawsze, kiedy mam z kimś na pieńku, ona deklaruje wysłanie mu anonimu. Czy kiedykolwiek naprawdę to zrobiła? Nie wnikam… ;)

Tylko żeby nie wyszło na to, że głównie się razem smucimy. Z nikim bowiem nie jest tak cudownie śmiać się do łez jak z Pauliną. Uwielbiam ją rozśmieszać (nieskromnie przyznam: jestem w tym niezła… ;) ), a ona chyba lubi zaśmiewać się z moich żartów. Umiemy się też razem dobrze bawić. Pamiętam takiego sylwestra: Łukasz wyjechał, byłyśmy same w moim mieszkaniu i… miałyśmy szampańską zabawę (szczegółów nie podam)! ;) Bardzo wesoły był też nasz wyjazd do Sopotu. Gdy wreszcie znalazłyśmy nocleg, postanowiłyśmy szybko pobiec się wykąpać w morzu, tak by zdążyć, zanim znów zacznie padać. Jak dotarłyśmy do plaży, właśnie wciągano na maszt czarną flagę... A po chwili lunęło. Trochę więc wykąpałyśmy się w deszczu, a ja potem dodatkowo w… kawie, którą niemal w całości wylałam na siebie w kawiarni (panią za ladą poprosiłam o ścierkę, podała mi jakieś maleństwo, "Proszę pani, ale ja BARDZO wylałam tę kawę…" - wyjaśniłam i… przysłano sprzątaczkę z mopem i wiaderkiem - urządziłam spektakl dla wszystkich gości; Paulina umie ocenić teatr, ja go urządzam… ;) ). Prałyśmy potem pod prysznicem w wynajętym lokum mój gruby pomarańczowy sweter. Mamy z tej wyprawy śliczne fotografie.

Śmiech do łez zdarzył nam się kiedyś przy… modlitwie. Chciałyśmy razem odmówić koronkę do Miłosierdzia Bożego i któraś z nas pomyliła się we Wierzę w Boga. Taki drobiazg, ale długo nie mogłyśmy się uspokoić. Potem Paulina opowiadała mi, że przypomniało jej się to, gdy próbowała pomodlić się z Łukaszem, i… znów zaczęła się śmiać! A skoro o modlitwie mowa… Razem też chodziłyśmy na niedzielną mszę o 17.00 u dominikanów w Krakowie, by słuchać kazań o. Piotra. Byłyśmy w nim zakochane. Kiedyś mojej Przyjaciółce wyrwał się stłumiony okrzyk: "Mój ukochany!", ja zaczęłam to komentować, a jakaś pani zwróciła nam uwagę, że w kościele się nie rozmawia - poczułyśmy się jak zestrofowane nastolatki. Kiedyś - w święto 3 Maja - po mszy u dominikanów zostałyśmy na nabożeństwie majowym. Zamiast zwykłej czytanki przed litanią ojciec prowadzący nabożeństwo zaczął wykrzykiwać (tak, tak, wykrzykiwać) bogoojczyźniane kazanie (kilka lat później spotkałam go u dominikanów w Warszawie - od razu rozpoznałam tę stylistykę!). Ja - wrażliwa na słowa płynące z ambony - wydałam z siebie westchnienie rozpaczy. Na co Paulina - pełna zrozumienia - szepnęła: "Jeśli będziesz grzeczna, to potem pójdziemy na lody".

Bo po tych mszach u dominikanów wybierałyśmy się często na spacer po Rynku czy Plantach. Obowiązkowym punktem programu były wtedy gofry (opychałyśmy się nimi także w Sopocie, w Warszawie kultywujemy ten zwyczaj w Łazienkach), których część zwykle lądowała na moim ubraniu. Pewnego razu z dumą oznajmiłam, że udało mi się nie pobrudzić, i wtedy odkryłam długi czekoladowy zaciek na mojej zielonej spódniczce… Co zrobiła Paulina? Wybuchnęła śmiechem! Ja zresztą też…

Nasza pierwsza kłótnia zdarzyła się wtedy, gdy Paulina przyjechała do mnie do Wiednia - pod koniec mojego pobytu na stypendium. Czekałam na nią podekscytowana i myślałam, że wbrew temu, co się mówi, że kłótnie między przyjaciółmi są nieuniknione, nie wyobrażam sobie pokłócić się z Pauliną. Tymczasem pokłóciłyśmy się niemal od razu. Przestałyśmy ze sobą rozmawiać. W końcu jednak trzeba się było przerwać milczenie. Moja Przyjaciółka rzuciła mi wtedy dramatyczne pytanie: "Co teraz z nami będzie?". Ale mnie nawet do głowy nie przyszło się z nią "rozwodzić". Pogodziłyśmy się. Odtąd zawsze gdy dochodziło do nieporozumień - większych (zwłaszcza jedno z nich - jeszcze w czasów krakowskich - do dziś trudno mi wspominać) i mniejszych - czułyśmy ogromną determinację, by się pojednać. Nawet gdy musiałyśmy przyjąć do wiadomości, że nie da się uzgodnić naszych stanowisk, że każda z nas zostaje przy swoim zdaniu. Bo miałyśmy pewność obustronnie dobrej woli. Nawet gdy nie zgadzałam się z Pauliną, byłam pewna, że nie chciała zrobić nic przeciwko mnie, czasem nawet starała się mnie po prostu chronić. Takie sytuacje nauczyły nas szacunku wobec siebie i - jak się zdaje - kochania się wbrew racjom, na które nie możemy przystać.

Jak w każdym dobrym związku, i w naszym funkcjonuje czułe, a w każdym razie takie tylko nasze, zwracanie się do siebie. Lata temu stworzyłam dla niej zdrobnienie "Poli", którego - w przeciwieństwie do "Borku" (od jej panieńskiego nazwiska) - używam tylko ja. Mnie nikt poza nią nie nazywa Madziulem (lubię to - proszę spojrzeć na adres bloga… ;) ). W zeszłym roku na imieniny dostałam od niej oprawioną wyklejankę z dziewczynką podpisaną czcionką wyciętą z gazety (o zamiłowaniu mej Przyjaciółki do anonimów była już mowa): "madziul". Stoi teraz na moim biurku (wszak tam trzyma się fotografie najbliższych ;) ). Są jeszcze dwa tylko dla nas dostępne skróty: Tp i Tm - co znaczą, nie zdradzę, choć może nietrudno się domyślić.

Naszymi ulubionymi postaciami są Pat i Mat z czeskiej bajki Sąsiedzi. Ona utożsamia się oczywiście z Patem (P jak Paulina i Pat), ja - z Matem (M jak Magdalena i Mat, poza tym mamy podobne nosy). I najpierw ona kupiła mi Mata, a potem ja jej Pata. Choć z tymi dwoma konkurują Prosiaczek i Puchatek. Zakochana w śwince Poli mnie odruchowo przydzieliła w tej parze rolę żarłocznego misia (może nic w tym dziwnego, jeśli się weźmie pod uwagę moją miłość do słodyczy, o różnicy tusz zdążyłam wspomnieć). Że to takie niepoważne? Cóż, w tym wypadku i ja nie zamierzam się przejmować opiniami innych. ;)

I tak minęło ponad dziesięć lat tej przyjaźni. My się zmieniłyśmy i nasza przyjaźń się zmieniła; my dojrzałyśmy i nasza przyjaźń dojrzała. Okrzepła, umocniona przez próby i tyle wspólnych przeżyć (przywoływanych tylekroć magiczną formułą "A pamiętasz, jak…?"), a jednak zachowała wymiar radosnego święta. Bo tak naprawdę każde nasze spotkanie jest jak celebracja. Dlatego zawsze się staramy podkreślić jego wyjątkowość, choćby przez dobre jedzenie czy specjalne miejsce, czasem drobny, ale zawsze znaczący prezent.

Czy mamy receptę na udaną przyjaźń? Nie. Nawet kiedyś zastanawiałyśmy się nad tym i nic nie wymyśliłyśmy. Mamy za to poczucie, że zostałyśmy naszą przyjaźnią obdarowane, choć i same nieźle się nad nią napracowałyśmy. Że z jakichś powodów nam się udało. I że jesteśmy za to wdzięczne.

Dziś są 30. urodziny mojej Najlepszej Przyjaciółki. Ten tekst jest specjalnie dla niej - taki prezent.

A na koniec - też specjalnie dla Ciebie, Paulino - fragmencik, który w pełni zrozumieć możesz tylko Ty:

- Puchatku!
- Co, Prosiaczku?
- Nic - rzekł Prosiaczek, biorąc Puchatka za łapkę - chciałem się tylko upewnić, czy jesteś.

Kocham Cię, moja Poli!

(na fotografii, zrobionej przez Kubę, Poli i ja pewnego ranka w krakowskim mieszkaniu przy Rusznikarskiej - ważnym dla nas miejscu)