niedziela, 27 grudnia 2009

Ziemia Święta


Obiecałam s. Miriam (zresztą, nie tylko jej), że napiszę o moim pobycie w Ziemi Świętej. Czas obietnicę spełnić.

Wyjazd do Izraela od dawna (chyba od czasu, gdy moi Rodzice wrócili stamtąd pełni wrażeń - ja kończyłam wtedy podstawówkę) był moim marzeniem. Ale nie bardzo miałam odwagę się na tym skupiać, bo sądziłam, że mnie na to nie stać; wciąż postanawiałam wrócić do sprawy, jak się wzbogacę. Aż po pewnych targach książkowych, w których uczestniczyłam głównie służbowo, koledzy położyli mi na biurku zgromadzone podczas tej imprezy foldery, wśród nich zaś katalog pielgrzymkowy. Zabrałam go do domu i któregoś dnia zaczęłam przeglądać. Moją uwagę przykuła oczywiście oferta wyjazdu do Ziemi Świętej i… jej cena. Cóż… Jakby się trochę spiąć finansowo, wykorzystać moje małe oszczędności i doliczyć to, co jeszcze powinnam zdołać odłożyć… Mogę jechać! Tego dnia spotkałam na skypie moją przyjaciółkę Gaffcię (Gaffciu, wybacz, że ja o Tobie pseudonimem, ale to z czułości! ;) ) - w sam raz kompankę na taką podróż. Nieśmiało spytałam, czy nie chciałaby ze mną pojechać. A ona od razu się zgodziła! Potem nastąpiły dogrywanie terminu, załatwianie formalności, przygotowania (także lekturowe) i wreszcie wyjazd (z drżącym sercem i wielkimi - nawet jeśli nie do końca uświadomionymi - oczekiwaniami).

A w Ziemi Świętej…

Było mi trudno. Z kilku powodów. Jakich? Otóż…

To nie jest moja ulubiona forma spędzania czasu: przenosić się niemal codziennie z miejsca na miejsce. W dodatku z dużą grupą obcych mi ludzi, którzy - choć trudno ich za cokolwiek krytykować (no, może za śpiew podczas rejsu po Jeziorze Galilejskim - wymagało nie lada siły woli, żeby z rozpaczy za burtę nie wyskoczyć... ;) ) - po prostu nie byli "w moim typie" (w większości takie grono "znajomych księdza proboszcza" i działaczy parafialnych). Jednego i drugiego (to znaczy częstego przemieszczania się i przypadkowego towarzystwa) należało się oczywiście spodziewać, bo w końcu wybrałam się na pielgrzymkę objazdową organizowaną przez biuro podróży, ale nieco mnie zaskoczyło, że mi z tym chwilami aż tak ciężko. Zwłaszcza na początku tęskniłam za tym, co zostawiłam, i chciało mi się wracać.

Przez prawie cały tydzień miałam kłopoty z żołądkiem, chwilami doskwierające tak bardzo, że przyćmiewały wszystko inne. Z tego powodu - o ironio! - na tej wyjątkowej ziemi (ściśle: w Betlejem) pierwszy raz w życiu wypiłam setkę wódki - polskiej gorzkiej żołądkowej, przyniesionej przez Gaffcię z hotelowego baru (gdzie niemal zaprzyjaźniła się z barmanem, przygotowującym dla mnie lecznicze trunki, bo oprócz gorzałki była herbata - jakże on miał na imię, Mario?). To złagodziło dolegliwości. ;)

Towarzyszyło nam pięciu księży, wszyscy zdawali się poczciwi, ale pozbawieni pewnego charyzmatu, co najboleśniej odczułam w odniesieniu do tego, który został wyznaczony na opiekuna duchowego (uczestnik pielgrzymki, który wybrał się na nią ze sporą grupą ze swojej parafii, nie zaś ksiądz jeżdżący do Ziemi Świętej jako przewodnik). Przewodniczka była naprawdę dobrze przygotowana, chętnie dzieliła się swoją wiedzą, wyświetlała w czasie jazdy ciekawe filmy (np. o konflikcie izraelsko-palestyńskim, islamie czy Miriam - małej Arabce, której historia bardzo mnie poruszyła, ten film można w częściach zobaczyć tu) i starała się pokazać nam nawet więcej niż było w programie. Miała też przy sobie Biblię, a w niej pozaznaczane stosowne fragmenty, by je odczytywać w poszczególnych odwiedzanych przez nas miejscach. I fajnie. Tyle że czasem zaczynała mówić podniosłym tonem coś a la kazania, co mnie zwykle po prostu irytowało.

Wejście na Synaj okazało się przy mojej kondycji niemal nadludzkim wysiłkiem. Gdyby nie to, że chodziło o Górę Mojżesza, w życiu bym się tam nie wybrała. Przewodniczka ostrzegała, że to wymagająca trasa, ale nie chciałam sobie odpuścić, postanowiłam zaryzykować. I poszłam. Dość szybko jednak moje pobożne uczucia ustąpiły na rzecz zniecierpliwionego i załzawionego wołania: "Gdzie, do jasnej cholery, jest ten szczyt?!". Jakieś panie, odpoczywające na kamieniu, widocznie Polki, roześmiały się, słysząc te słowa, ale mi wcale nie było do śmiechu. Zaczęłam myśleć, że wchodzenie na Synaj nocą odbywa się nie ze względu na możliwość zobaczenia wschodu słońca, tylko dlatego, że po ciemku nie widać, ile i po jakiej drodze trzeba przejść... ;) Zresztą, widok całej tej pustyni każe przestać się dziwić Izraelitom, że marudzili, gdy im Mojżesz kazał po niej spacerować... ;) Tu zresztą zdarzył się być może najzabawniejszy incydent podczas całego naszego pielgrzymowania. Otóż wspinającym się na Górę Mojżesza towarzyszą rozstawieni na całej trasie Beduini z wielbłądami, pokrzykujący do zmęczonych śmiałków: "Camel? Camel ride? Wielbłąda?" (i jeszcze po rosyjsku, tylko nie pamiętam, jak to brzmi w tym języku). Wielu korzysta z ich usług i na grzbiecie zwierzęcia, które na mnie robi zawsze wrażenie ironicznie się śmiejącego, dociera w okolice szczytu. No i z czasem można mieć tych rozbrzmiewających wciąż beduińskich zachęt szczerze dość. W każdym razie Gaffcia miała ich dość, podenerwowana dodatkowo moimi słabnącymi siłami (dzielnie wspierała mnie całą drogę!), toteż w pewnym momencie wycedziła do kolejnego nastającego na nas "taksówkarza": "Spierdalaj mi z tym wielbłądem!" (oczywiście jej nie zrozumiał - na szczęście?). W tych okolicznościach zabrzmiało zaiste komicznie (uwaga na marginesie, a właściwie w nawiasie: tu użycie pseudonimu bohaterki zajścia pozwala tej szacownej osobie zachować - ograniczoną, ale jednak - anonimowość, wskazaną ze względu na niecenzuralność wypowiedzi)! ;)

Potem w kolejnych miejscach musiałam się w sobie "dobijać" do nich. Albo inaczej: przebijać się przez to, co narosło przez wieki. Żeby poczuć, że jestem tam, gdzie był Jezus, a nie tylko w kościele, który na tym skrawku ziemi zbudowano. Przedzierałam się przez to, co jest teraz, żeby dogrzebać się do śladów Jezusowych stóp.

Doświadczałam więc cierpienia: fizycznego (kłopoty z żołądkiem, zmęczenie na Synaju), psychicznego (częste przemieszczanie się, przypadkowość towarzystwa) i duchowego (brak zachwytu deus ex machina, czego chyba spodziewałam się po opowieściach znajomych osób, które przede mną odwiedziły Ziemię Świętą). Tak, żadnych "ochów" i "achów", tylko cierpienia. Ale też szybko zaczęłam myśleć, że to musi czemuś służyć. I może rzeczywiście służyło. Temu, żebym była czujna. Żebym podejmowała wysiłek spotykania się z Bogiem w przestrzeni naznaczonej Jego obecnością. Żebym się nie prześlizgnęła po powierzchni w ulotnym zachwycie.

A jeszcze pełniej zrozumiałam to podczas drogi krzyżowej w Jerozolimie. Wszak Jezus podczas niej doświadczał tego samego (oczywiście, nie porównuję stopnia, tylko rodzaj!), czyli każdego rodzaju cierpienia, a mimo to był skupiony na dziejącym się zbawieniu. I pomyślałam, że w życiu trzeba podejmować zmaganie, żeby przekraczać to, co trudne, co boli, nie dać się przez to zdeterminować, lecz dostrzegać dziejące się zbawienie. A nawet kiedy cierpienie jest tak silne, że determinuje (bo czasem wszak i tak się zdarza), to i tak trzeba się trzymać wiary, że zbawienie się dzieje (nawet w tym cierpieniu, przez nie, ale też ponad nim).

Zdarzało się, że gdzieś czułam się tak "estetycznie" miło. Przede wszystkim na górze Tabor i w Ain Karem (tu przestałam się dziwić, dlaczego Maryja została u Elżbiety tak długo: jak już wlazła na taką górę, z której na dodatek rozciągał się taki ładny widok, to Jej się pewnie wracać nie chciało ;) ), gdzie było jakoś tak "przytulnie". Duchowej błogości doświadczyłam w Nazarecie: jakbym przyjechała do rodzinnego domu. Tam też jakoś trafiły do mnie słowa, które Anioł powiedział Józefowi: "Nie bój się...". I zakiełkowała myśl, że nie muszę się w życiu różnych rzeczy bać. A potem to się jakoś dopełniło przy Kościele Ośmiu Błogosławieństw, gdy rozmyślając o nich, poczułam, że życie takim duchem (duchem Błogosławieństw), to znaczy bycie szczęśliwym, wymaga odwagi, bo to normalne i przeciętne nie jest. Przywiozłam zatem w sobie głębokie przekonanie, że żeby być szczęśliwym, trzeba być odważnym - jakkolwiek miałoby się to przekładać na życiowy konkret.

Miejscem zaś dla mnie najważniejszym, takim, które niemal dosłownie zwaliło mnie z nóg, okazała się Golgota. Znalazłszy się na niej, przestałam myśleć, czuć, chcieć, nazywać - jakbym cała zamieniła się w samo bycie. Bycie tam. I nie chciałam się stamtąd ruszać. Chciałam zostać. Wracałam kilka razy, jakbym nie mogła się oprzeć przyciągającej sile tego wzniesienia, na które dziś prowadzą wąskie kamienne schody. Siedziałam na piętach naprzeciw złoto-srebrnej nastawy ołtarzowej, w pobliżu skalnego zagłębienia - śladu po Krzyżu, którego wcześniej dotykałam rękoma i ustami, schylona tak, że czoło sięgało posadzki, po twarzy płynęły mi łzy. I chciałam tylko tam być, bo tam była Miłość. I gdyby ktoś powiedział mi wtedy: "Odtąd nie będziesz jeść, pić, spać, nic nie będziesz, tylko tu będziesz", to bym się natychmiast zgodziła. I chyba coś ze mnie na Golgocie zostało. Czuję, że gdzieś w sobie ciągle trochę jestem przy tym niewielkim ołtarzu wzniesionym na skale. I nie mam nic przeciwko, żeby tak zostało. Bo chyba można żyć, wciąż trwając przy Ukrzyżowanym.

Zresztą, Jerozolima w ogóle mną zawładnęła. Cały ten niewymownie frapujący świat: mieszanka muzułmańsko-żydowsko-chrześcijańska z całą jej złożonością i innością. Mam wrażenie, że mogłabym tydzień siedzieć na jerozolimskiej ulicy i gapić się, chłonąc jej urzekającą niezwykłość. Od powrotu tęsknię za tym przedziwnym miastem, jak się tęskni za osobą. Nigdy wcześniej nie doświadczałam takiego uczucia wobec bliskich mi miejsc.

W całym tym czasie najcenniejsze były się te chwile kontemplacji, które udawało się wyrwać z pielgrzymkowego pośpiechu. Taki czas robienia fotografii w sobie. Bo aparatu fotograficznego celowo nie wzięłam. Moja przyjaciółka go miała, więc trochę "normalnych" zdjęć też porobiłyśmy. Ale cieszyłam się, że mogę oddać się modlitwie, nie zaś uwiecznianiu interesujących kadrów (co stanowiłoby dla mnie z pewnością kuszącą perspektywę), podczas gdy aktywność grupy czasem przypominała udział w konkursie na obfotografowanie wszystkiego i wszystkich - takie trochę "kto zrobi więcej zdjęć, ten wygrywa". ;)

A wszystko to działo się w sierpniowym upale do 45 stopni, co jednak moje ciało, nawet z połączeniu ze zmęczeniem, całkiem dobrze znosiło. Wszak jestem z tych, co wolą nawet 45 stopni na plusie niż 4,5 na minusie. ;)

Teraz, po powrocie, to, co doskwierało, trochę się zaciera. A zostaje istota. Cieszę się, że byłam w Izraelu. To dla mnie naprawdę ważne. I myślę, że chciałabym tam wrócić, ale już inaczej: sama albo w małej grupie, żeby pobyć i poczuć, i posmakować, nie tylko przebiec, starając się uchwycić.

Wróciłam do mojej warszawskiej rzeczywistości, do zmagania z moimi codziennymi trudami wszelkiego rodzaju. A jednak wciąż rozbrzmiewa w mojej głowie i sercu owo "nie bój się" z Nazaretu, "trzeba być odważnym, żeby być szczęśliwym" z Góry Błogosławieństw i trwanie na Golgocie, gdzie jest Miłość... Nawet jeśli czasem chce się krzyczeć przez łzy: "Gdzie, do jasnej cholery, jest ten szczyt?!". Szczyt, na którym po nocnej wspinaczce można zobaczyć wschód słońca...

Tak, chyba zostało we mnie trochę biblijnego pyłu, kawałek Ziemi Świętej. Deo gratias!

Ps. W książce Dom na Zanzibarze Dorota Katende pisze: "Z pierwszej wyprawy [na Czarny Ląd] pozostał mi [...] ogromny niedosyt. Dotknęłam Afryki, ale jej nie przeżyłam. Wszystko działo się za szybko i byłam zbyt oszołomiona tym, co tam spotkałam. Wiedziałam, że muszę tam wrócić, i to tak szybko, jak się da. Że muszę się nauczyć Afryki, aby ją przeżyć, że muszę ją przeżyć, aby mieć jej część zawsze w sobie". Tak mniej więcej się czuję po powrocie z Ziemi Świętej.

(fotografię zrobiła Gaffcia)

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Kairos


Chrześcijanin to człowiek niecierpliwy. Ciągle spodziewa się, wygląda, tęskni. Oczekuje na spełnienie. Jednocześnie chrześcijanin to człowiek cierpliwy i spełniony. Wie, że "jeden dzień u Pana jest jak tysiąc lat, a tysiąc lat jak jeden dzień" (2 P 3,8), ale On na pewno przyjdzie. Co więcej, już przychodzi, nieustannie jest, hic et nunc.

Czytałam tekst o adwencie, a w nim o tym, że tęsknota jest liturgią, jaką sprawuje życie, zaś prorok to człowiek, który tak otwiera się na Boga, że w końcu zaczyna patrzeć na świat Jego oczami. Piękne! I o dwóch wymiarach czasu: chronos (czas określany przez nasze kalendarze i zegarki) i kairos (czas obecności Boga).

Ale słowo "kairos" (pisane wielką literą) odnosi się również do greckiego bożka szczęśliwego zbiegu okoliczności albo… niewykorzystanej szansy. Czas zbawienia, czas przyjścia Boga to szczęśliwy moment, który jednak możemy przegapić…

A w Nowym Testamencie "kairos" oznacza czas przełomowych decyzji. Obecność Boga w naszym życiu domaga się konkretnych wyborów...

piątek, 27 listopada 2009

Znicz w kolorze nieba


Kończy się listopad - miesiąc szczególniejszej refleksji nad życiem, wspominania tych, co odeszli, częstszego odwiedzania cmentarzy (nawet jeśli zaraz po Zaduszkach ulice miast zaczynają się mienić bożonarodzeniowymi dekoracjami).

Lubię cmentarze. Są pełne takiej spokojnej, może nawet poważnej, ale przecież nie smutnej zadumy. Lubię spacerować pomiędzy nagrobkami. Zwłaszcza we Wszystkich Świętych i w Zaduszki. Nad cmentarzem unosi się zapach wosku, pod nogami szeleszczą jesienne liście.

Pamiętam, że w dzieciństwie frajdą było robienie we Wszystkich Świętych woskowych kulek na patykach. Zanurzało się patyczek w roztopionym wosku znicza, a potem ten wosk zasychał. I tak kilka razy. Wreszcie formowało się to palcami. I wracało się do domu z takim trofeum. A przed cmentarzem sprzedawano duże pierniki ozdobione kolorowym lukrem, w rozmaitych kształtach. Zawsze czekałam, aż będę mogła takiego dostać.

Oglądam pomniki. Podobają mi się zwłaszcza takie jak na warszawskich Powązkach: anioły uchwycone w ruchu (widziałam nawet jednego, który klaskał, jakby w tańcu), płaczki przytulone do kolumn, kamienne bluszcze oplatające krzyże, kotwice jakby zarzucone w wieczność, misternie wykute krucyfiksy… Czytam napisy, niekiedy porosłe mchem. I rozmyślam o ludziach, których nieprzenikniona historia - z czasów mi współczesnych, tych, o których mi opowiadano, albo takich, które znam jedynie z książek i filmów - zamyka się między wypisanymi na płycie datami urodzin i śmierci. Czasem jest też wizerunek osoby (zwykle na owalnej płytce, rzadziej wyryty w marmurze) czy jakaś dodatkowa informacja (zawód, pozycja społeczna, okoliczności śmierci, wyraz miłości tych, co zmarłego grzebali). I to wszystko. Wszystko o życiu człowieka - z całą jego nieogarnioną indywidualnością i złożonością…

Wyobrażam sobie mój grób, który gdzieś kiedyś stanie. Chciałabym, żeby wyglądał bardzo skromnie. Na nim moje nazwisko. I daty, świadczące o tym, że żyłam na przełomie tysiącleci. To wyobrażenie mnie nie przeraża. Przyjmuję je spokojnie, odrobinę nawet zafrapowana: ciekawe, jak to będzie. Bo na sloganowe: "Życie jest krótkie" mam odpowiedź: "Życie jest wieczne". Po eschatologicznych rozmyślaniach zawsze dochodzę do tej samej konstatacji: nie boję się śmierci. I myślę, że to nie naiwność, lecz ufność… I tęsknota za spełnieniem, pełnią w Bożych ramionach. Przecież po to jestem.

Kiedy odwiedzam grób kogoś bliskiego, raczej patrzę w górę, niż schylam głowę. Tam go wypatruję. Kiedy zapalam znicz, najchętniej wybieram taki z niebieskiego szkła. W kolorze nieba.

czwartek, 26 listopada 2009

Osiedlowe mrowisko


Od czasu do czasu w pobliżu mojego bloku tak przed południem stają dwa prowizoryczne stoliki, na których rozłożone są damskie ciuszki. Przy nich gromadzą się kobiety (w różnym wieku, niektóre z wózkami dziecięcymi, które chwilowo porzucają) - bywa, że i po kilkanaście naraz. Wszystkie - stłoczone wokół konfekcji - wykonują te same pospieszne ruchy: podnoszą ubranie (wygrzebane z rozbałaganionego stosiku), taksują je wzrokiem i… zwykle odkładają. Pomiędzy paniami kręci się i dogląda interesu właściciel o wyglądzie bramkarza wiejskiej dyskoteki, pociągając papieroska.


Prawie słyszę toczące się rozmowy:


- Pani, taka okazja, trzeba brać.

- Tylko, wie pani, czy ten rozmiar będzie dobry?

- A to pani sobie zmierzy, pan ma miarkę.


Wahająca się klientka spogląda jakby wyczekująco w stronę sprzedawcy, który uchwyciwszy jej wzrok, już spieszy z pomocą, nie wyciągając szluga z ust. Razem mierzą, rozciągają, przykładają, w końcu prywaciarz mówi:


- No to pani se przymierzy.


Co poniektóra decyduje się pójść za jego radą, czyniąc ze znajdującej się obok betonowej podstawy słupa z bilbordem przymierzalnię.


Za wybrane rzeczy płaci się przy ladzie, czyli na masce starego czerwonego forda. Choć dziś auta nie widziałam, za to na słupie z bilbordem pojawił się wieszak z foliowymi siateczkami do pakowania zakupów. Inne dzisiejsze nowości to młoda kobieta rozmawiająca przez komórkę (czyżby konsultowała z kimś zakupy?) i starsza pani opasująca miarką swego posłusznie unoszącego ręce małżonka (czyżby oferta poszerzyła się o męski asortyment?).


Z okien mojej kuchni na czwartym piętrze, gdzie lubię stawać z kubkiem herbaty czy kawy, mam na tę pospieszną i - bądź co bądź - dość zabawną krzątaninę wspaniały widok (jeśli akurat jestem w domu). To naprawę fascynujące! Jak przyglądanie się mrowisku... ;)

wtorek, 24 listopada 2009

Wiadomość dnia


Odzyskałam dostęp do pliku, który podczas przeinstalowania systemu szlag trafił (zob. tu)!

Od wczoraj jestem na zwolnieniu lekarskim. Przeziębienie jakieś mi się przyplątało, takie z gorączką, i lekarz nie dał się przekonać, że na powrót do zdrowia wystarczą trzy dni, cztery - uznał - to minimum. No to siedzę w domu, owinięta w koc, popijając herbatę z miodem, cytryną, sokiem malinowym i syropem z czarnego bzu produkcji mojej Mamy. I zdrowieję.

Mam też więcej wolnego czasu. Pogrzebałam więc dzisiaj w internecie, ściągnęłam bezpłatną próbkę odpowiedniego programu i posiadłam na nowo moje niegdyś napisane teksty.

Ale z bloga już nie zrezygnuję. Spodobało mi się tu. A nuż kiedyś odzyskam także tę jego wersję, którą niemal zaraz na początku przez nieuwagę usunęłam? No dobra, pewnie nie można mieć wszystkiego... ;)

środa, 18 listopada 2009

Uśmiechnięty świat


No to się porobiło. Z moją żuchwą mianowicie, a konkretnie ze stawem skroniowo-żuchwowym (dokształcam się dzięki temu w profesjonalnym nazewnictwie medycznym, co za moment będzie widać jeszcze dokładniej) po lewej stronie. Coś tam przeskakiwało, chrupało, trochę bolało, aż wreszcie przeskoczyło, chrupnęło i zabolało tak, że postanowiłam zwrócić się o pomoc do służby zdrowia. Bo mówić i uśmiechać się mogłam, ale jeść nie bardzo... W każdym razie jedzenie przychodziło mi z trudem, a przecież lubię się nim rozkoszować. ;)

Najpierw obdzwoniłam kilka różnych placówek, potem ustaliłam, że muszę udać się do chirurga szczękowo-twarzowego. No to się udałam. Otwarły się przede mną podwoje placówki o wyglądzie rodem z PRL-u, więc z szeroko otwartymi oczami czekałam na dalszy ciąg. Młody medyk pomacał, pozaglądał, dużo doradził (ćwiczenia, lek przeciwzapalny, jedzenie, którego nie trzeba gryźć) i odesłał do protetyka, bo oni tu na chirurgii zajmują się tylko takimi przypadkami, w których żuchwa całkiem nieruchomieje, a moja się przecież wciąż rusza.

No to zgłosiłam się do protetyka. Młoda lekarka (asystentka lekarza?) wywołała moje nazwisko, a gdy zasiadłam na wskazanym fotelu dentystycznym, serdecznym głosem spytała: "W czym mogę pomóc?". Potem było tylko lepiej. Przyszła pani doktor i dokładnie obejrzała mą żuchwę, po czym poproszono mnie, żeby sobie sfotografowała zęby dookoła (tzw. zdjęcie panoramiczne), pytając jednak przedtem z troską, czy mogę sobie na to pozwolić, bo tego NFZ nie refunduje. Miła pani wykonała fotę mego uzębienia, nie okazując najmniejszego zniecierpliwienia, gdy po wszystkim zbierałam moje rzeczy i wkładałam biżuterię. Doradziła też, gdzie mogę wypłacić pieniądze, bo nie miałam przy sobie wystarczającej gotówki. Gdy wróciłam do pierwszego gabinetu, młoda lekarka (asystentka lekarza?) poprosiła, żebym chwilę poczekała, i choć rzeczywiście nie trwało to długo, przepraszała, że w ogóle czekam. Wreszcie zawołała mnie ponownie i znów przepraszała, ale - tłumaczyła konfidencjonalnym szeptem - warto było, bo zajmie się mną wybitna pani doktor (jedna z najlepszych w Polsce) i normalnie się za to płaci ciężkie pieniądze. Chwilę potem czułam się dosłownie rozpieszczana (jakbym była córką szefa tego całego interesu)! ;) Wybitna pani doktor powiedziała grzecznie "Dzień dobry pani!", a potem grzebiąc profesjonalnie przy moim stawie żuchwowym, za każdym razem, gdy wykonałam nią ruch zgodny z jej poleceniem, wykrzykiwała: "Cudnie!". Zorientowawszy się co mi jest, wydała polecenia pani doktor, młodej lekarce (asystentce lekarza?) i jeszcze jednej młodej kobiecie, która się pojawiła. Zaczęły działać. Przygotowały mi specjalną szynę, która teraz pilnuje mojego stawu, wyjaśniły, jak postępować (co robić, żeby szeroko nie ziewać, jak otwierać buzię, czego nie jeść), wszystko zapisały na kartce, dopytywały, czy teraz boli i czy mi z szyną wygodnie, uspokajały, że zaraz kończymy. Mówiły do mnie niemal z czułością. A na koniec jeszcze wybitna pani doktor wszystko sprawdziła. I umówiłam się na kontrolę.

Dlaczego o tym wszystkim piszę i to tak szczegółowo? Nie, nie ze względu na moją żuchwę. Nie po to, by zastanawiać się nad tym, że mamy takich dobrych specjalistów, a płacimy im tyle i każemy pracować w takich warunkach, że wyjeżdżają za granicę. A nawet nie w celu dokonywania porównań, że ta służba zdrowia to zwykle taka opryskliwa (choć nieraz doświadczyłam życzliwości jej pracowników, na przykład w klinice, w której na stałe się leczę; inna rzecz, że często jest to naznaczone jakąś taką... służbowością), a tu - proszę - taki wyjątek (nie służbowość, lecz właśnie służba).

Piszę o tym dlatego, że doświadczyłam dobra.

Zawsze byłam i nadal jestem zdania, że kiedy ludzie są dla siebie życzliwi i okazują sobie szacunek, to świat robi się... uśmiechnięty: i dla tych, którzy dają, i dla tych, którzy otrzymują. Czujemy się wtedy ze sobą po prostu dobrze, bez względu na to, w jakich okolicznościach i na jak długo się spotykamy: na co dzień w pracy, co jakiś czas w gronie przyjaciół, regularnie w osiedlowym sklepie, przez kilka tygodni w przychodni lekarskiej, przelotnie na ulicy, w autobusie czy w pociągu. Pojawia się pogodny nastrój i jakaś taka... błogość... Myślę, że ci, dla których zły humor i wieczne niezadowolenie to norma, mają naprawdę ciężkie życie (i jeszcze uprzykrzają je innym). Wiem, czasem bywa smutno albo chce się krzyczeć, i wcale nie chodzi mi o przyklejony uśmiech, przysłowiowe amerykańskie "How are you? Thank you, I'm fine", tylko o wykrzesanie z siebie tyle, ile się da, żeby świat się uśmiechnął. Życie samo z siebie łatwe nie jest, po co je sobie utrudniać?...

Na koniec zaś niechaj się stanie wiadomym, gdzie się owe dobre rzeczy działy: w Klinice Chirurgii Czaszkowo-Szczękowo-Twarzowej Szpitala Klinicznego Dzieciątka Jezus. Więc może to przez szczególne "wezwanie" szpitala?

Przypomina mi się taki fragment z Matki Teresy, z którego zacytuję tylko początek i koniec:

"Zawsze, ilekroć uśmiechasz się do swojego brata i wyciągasz do niego rękę - jest Boże Narodzenie. [...] Zawsze, ilekroć dozwolisz, by Bóg pokochał innych przez ciebie - zawsze wtedy jest Boże Narodzenie."

Zawsze wtedy rodzi się Dzieciątko Jezus.

Nie znoszę chodzić do lekarzy. Ale dziś opuszczałam budynek przy Nowogrodzkiej 59, o wyglądzie rodem z PRL-u, naprawdę wesoła. A nad Warszawą po raz pierwszy od wielu dni zaświeciło słońce!

I żuchwa mniej już boli.

Ps. Gdy skończyłam to pisać, wyrwałam kartkę ze stojącego na moim biurku kalendarza z dobrymi radami. Oto rada na nowy dzień: "Uśmiechaj się jak najczęściej. To nic nie kosztuje i jest bezcenne". :)

środa, 11 listopada 2009

Dzwony na Anioł Pański


Kiedy szukałam mieszkania w Warszawie, marzyło mi się, żeby w pobliżu był kościół. Nie bardzo się jednak do tego nawet sama przed sobą przyznawałam, myśląc: "To miasto jest takie duże, wszędzie tu daleko, nie można za wiele oczekiwać, jakoś dam radę i bez kościoła po sąsiedzku". No i znalazłam mieszkanie, z którego do co najmniej czterech kościołów mogę bez problemu dotrzeć na piechotę!... :)

Z tym mieszkaniem to była w ogóle zabawna historia. Przeniosłam się do stolicy, większość rzeczy, które zabrałam ze sobą, umieściłam w zaprzyjaźnionym klasztorze, a sama pomieszkiwałam z jedną walizką i jednym plecakiem u znajomej. Przyjechałam w sobotę, a w poniedziałek poszłam do pracy i zaczęłam szukać mojego nowego domu. Chciałam, żeby było tak, jak wtedy, kiedy kupowałam mieszkanie w Krakowie. Obejrzeliśmy ich z Tatą kilka, niektóre oceniłam jako nadające się do tymczasowego zamieszkania, ale dopiero w ostatnim poczułam się jak u siebie. Wiedziałam, że tu będę mogła wracać jak do domu, a nie tylko do miejsca zakwaterowania. Kosztowało najwięcej ze wszystkich, które odwiedziliśmy, ale Tato również nie miał wątpliwości, że należy je kupić.

W Warszawie miało być tak samo: wchodzę, czuję, że jestem w moim nowym domu, kupuję. I miało być szybko. Gdy mój ówczesny szef spytał, co z moimi książkami (bo coś z nich było nam potrzebne), a ja powiedziałam, że na razie nie mam do nich dostępu, ale w ciągu jakichś dwóch tygodni nabędę mieszkanie i wtedy je wezmę, zaśmiał się i powiedział: "Dziewczyno, jeśli znajdziesz mieszkanie w Warszawie w dwa tygodnie, to jesteś w czepku urodzona".

Ale ja byłam uparta. Umówiłam się z Panem Jezusem, że na znalezienie mieszkania mamy dwa tygodnie, i zaczęłam działać. Wychodziłam z pracy i do późnego wieczora jeździłam niemal po omacku po prawie mi wówczas nieznanej Warszawie, poumawiana z agentami nieruchmości często w przeciwległych krańcach miasta i wiecznie spóźniona, bo nie potrafiłam ocenić, ile czasu zajmie mi w tym molochu przemieszczenie się z jednego miejsca na drugie (gdy jakiś czas później trafnie oceniłam czas podróży, moja przyjaciółka rzekła z uznaniem: "Widzę, że zaczynasz się przyzwyczajać do Warszawy" ;) ).

Termin upływał w niedzielę. W piątek siedziałam zmęczona, zapłakana i zrezygnowana, marudząc, że deale z Jezusem się nie sprawdzają. W sobotę umówiłam się na oglądanie jeszcze dwóch mieszkań. Pierwsze było OK, obiecałam dać znać, czy je biorę, jak tylko zobaczę to drugie. Weszłam do drugiego i... poczułam, że jestem w domu. Chciałam od razu zabrać się za formalności, ale właściciel (tak, to była sprzedaż bezpośrednia, żadnych prowizji dla agencji!) z jakichś powodów (bałam się, że czeka jeszcze na odpowiedź innego klienta) proponował wstrzymać się do następnego dnia. Zadzwoniłam do przyjaciela, który oferował, że obejrzy wybrane przeze mnie mieszkanie, żeby sprawdzić, czy jest OK, i oznajmiłam uradowana: "Tak chcę, żebyś je zobaczył, ale i tak je kupię".

W niedzielę - w dniu, gdy upływał termin mojej umowy z Jezusem - ustaliłam datę podpisania umowy przedwstępnej!

W poniedziałek oświadczyłam szefowi, że owszem, urodziłam się w czepku! ;)

Pamiętam też inną rozmowę. Adaś, który stał się dobrym duchem tego domu, to znaczy pojawia się zawsze, gdy coś tu się wali, przecieka albo nie działa, spytał kiedyś: "Jak długo szukałaś mieszkania w Warszawie?". "Dwa tygodnie". Popatrzył na mnie zdziwiony: "To nie szukałaś. Po prostu kupiłaś!".

Ale nie o tym miałam pisać...

Jeden z tych czterech pobliskich kościołów to moja parafia pw. Matki Bożej Miłosierdzia (pięknie, prawda?), prowadzona przez księży marianów. W samo południe z wieży rozlegają się dzwony na Anioł Pański. Dziś o tej porze byłam w domu. Przerwałam pracę i zasłuchałam się na chwilę.

Pomyślałam: oto Bóg przypomina, że rozbił swój namiot wśród nas, że jest blisko, bliżej nawet, dużo bliżej niż parafialna świątynia. Że tu mieszka - na tym osiedlu, w tym mieszkaniu, ze mną. I we mnie...

I pewnie ta przydługa historia poszukiwania mojego warszawskiego domu też o tym świadczy, choć wplątała się w tę refleksję trochę niechcący. ;)

(na fotografii dzwonnica mojej parafii - pozwoliłam sobie skorzystać z parafialnej galerii dostępnej w Internecie)

wtorek, 3 listopada 2009

Sytuacja na polskich drogach


Muszę napisać o sytuacji na polskich drogach. I od razu zapowiadam, że radośnie nie będzie, co pewnie żadnego kierowcy (ani pasażera) nie zdziwi.

Właśnie wróciłam od Rodziców. Pojechałam do nich autem, bo trzeba było Panu Lupo (tak nazywam mojego VW lupo, choć ma on także inną ksywę - Błękitna Strzała - nadaną przez mojego przyjaciela z racji koloru i silnika o gigantycznej pojemności 1,0) zrobić przegląd i zmienić opony, a także - jak się okazało - wymienić klocki hamulcowe. Pan Karol - mechanik, który zna Pana Lupo bardzo dobrze dobrze - zapowiada też wymianę przednich tarczy i tylnych szczęk (cokolwiek to znaczy), czyli zanosi się na dodatkowy wydatek i to w okolicach Bożego Narodzenia. Ale jak się chciało mieć samochód...

No więc Błękitna Strzała i ja jechaliśmy po polskich drogach (ok. 250 km w jedną stronę).

Najpierw trafiliśmy na odcinek robót drogowych, ciągnących się od miesięcy, już prawie skończonych. Na szczęście nie porobiono jeszcze wysepek i nie poustawiano ograniczeń prędkości, była sobota, roboty drogowe wstrzymane, więc śmigaliśmy swobodnie. Gorzej z dzisiejszym powrotem. Dzień pracy, roboty drogowe wznowione, podróżujących sporo. I... ruch wahadłowy... Czekania tyle, że wyłączyłam samochód i wyciągnęłam podręczny zestaw do manicure'u.

Nieco dalej droga jest już wyremontowana. Szeroka, z podwójnym poboczem, równa i w ogóle śliczna. Tyle że co chwila wysepka i ograniczenie prędkości... Dookoła głównie "pole, pole, łyse pole", ale ty, kierowco, jedź powolutku, tak na wszelki wypadek. No to ja się pytam: po co takie dobre (sprzyjające przyzwoitej prędkości) drogi robić, jak i tak każe nam się jeździć po nich, jakby były pełne kolein i dziur i jakby co kilometr stała szkoła, z której w każdej chwili może wybiec na jezdnię nieostrożne dziecko?!

Dla bezpieczeństwa? Nie jestem piratem drogowym (w VW lupo z silnikiem 1,0 nawet trudno nim być) i piratów drogowych nie znoszę (przez nich czasem klnę za kierownicą... zresztą - niechże się przyznam - nie tylko przez nich... kiedy prowadzę i coś mnie zirytuje, choćby troszeczkę, to pewien rodzaj słów po prostu ciśnie mi się na usta...), ale bez przesady! Nie da się (chyba?) przejechać 250 km z prędkością maksymalną 70 km/h! Stawiam hipotezę, że ustawianie co kawałek ograniczenia prędkości nie poprawia bezpieczeństwa. Bo w praktyce wygląda to tak, że kierowca zwalnia tuż przed znakiem, by tuż za nim się rozpędzić, a potem powtórzyć ten manewr wielokrotnie. Efekt? Kierowca jest co najmniej rozdrażniony (wiem z autopsji), a to bezpiecznej jeździe nie służy.

Oczywiście, są tacy, co niespecjalnie zwalniają. Można i tak, tyle że grozi to dorobieniem się kłopotliwej fotografii. Bo fotoradarów na tej trasie taka ilość, że dałoby się całą sesję zdjęciową zorganizować. Już widzę siebie na kolejnych zdjęciach! Zdjęcie nr 1: pobłażliwy uśmiech; zdjęcie nr 25: zniecierpliwione spojrzenie; zdjęcie nr 50: zęby wbite w kierownice (wyraz wściekłości).

Na pewno, tak, na pewno to wszystko ma jakieś uzasadnienie. A jednak ostatnio moje poirytowanie było tak duże, że gdyby zatrzymał mnie jakiś policjant, to chyba na dzień dobry dostałby w zęby.

A na koniec podróży do domu jeszcze koreczki w Warszawie. Miejscami duże. Czasem myślę, że przejechanie przez to miasto bez stłuczki nie dowodzi bynajmniej sprawności kierowcy, lecz jest kwestią szczęścia. Dwa razy mi ono nie dopisało. To jedyne stłuczki, jakie miałam w ciągu kilkunastu lat posiadania prawa jazdy. Obydwie z mojej winy. Za pierwszym razem - w prima apprilis - trafiło na taksówkarza, który natychmiast wezwał policję, i teraz już wiem, co znaczy dmuchać w balonik (prawie się rozpłakałam, choć oczywiście byłam zupełnie trzeźwa) i jak wygląda mandat; za drugim - na dentystę z sąsiedztwa, którego auto dzielnie oparło się uderzeniu, więc spore pieniądze poszły tylko na naprawę Pana Lupo.

Dziś jednak dojechałam szczęśliwie, dzięki czemu mogę snuć to rozmyślanie, które wypada zakończyć życzeniem - dla mnie samej oraz dla wszystkich kierowców i pasażerów:

Szerokiej drogi!

(na fotografii "ceremonia" przekazania mi przez Tatę kluczyków do Pana Lupo, tuż po sprowadzeniu go z Niemiec, na podwórku pana Karola, który wystąpił w roli fotografa)

niedziela, 25 października 2009

Blog, który wyleciał w powietrze, ale powrócił


Założyłam blog. Jakieś dwa tygodnie temu. Żeby mieć takie miejsce, w którym mogę przynajmniej próbować zamykać w słowach to, co snuje się po myślach. Bo czasem się chce i już.

Wcześniej używałam do tego specjalnego pliku w prywatnym komputerze. Ale po przeinstalowaniu systemu ów plik szlag trafił (niby jest, ale się nie otwiera) i straciłam wszystko, co w nim zapisałam (nawet jeśli nie było tego wiele, to trochę mi szkoda, może spróbuję tu coś z tego odtworzyć). Pomyślałam więc: przeniosę się do sieci, tam mnie żadne skutki uboczne przeinstalowań nie dopadną. I tak zrobiłam.

Sporo czasu zajęło mi ustawianie wszelkich możliwych parametrów. Żeby było po mojemu. Żebym się tu czuła "u siebie". Wpadałam na coraz to nowe pomysły i wciąż coś zmieniałam albo poprawiałam (dzięki temu dość sprawnie poruszam się teraz po pulpicie nawigacyjnym ;) ). Wreszcie dzieło zostało ukończone. Nawet trzy posty stworzyłam, jeden całkiem długi. I przekonałam się, że blogowanie wciąga.

A potem - dzisiaj - znów zaczęłam grzebać w ustawieniach (chciałam tylko coś sprawdzić). I... usunęłam bloga... Niechcący! Po raz kolejny moje pisanie wyleciało w powietrze. Za sprawą mojego własnego nieopatrznego kliknięcia! :(

Ale nie dałam za wygraną (jako się rzekło: blogowanie wciąga). Blog powrócił!