wtorek, 19 stycznia 2010

Krzesełko w poczekalni

Tak się składa, że sporo czasu spędzam w poczekalniach lekarskich. Są to miejsca, w których panuje specyficzna atmosfera i formuje się oryginalna wspólnota. I nic w tym dziwnego, skoro łączy nas stan (czekanie) i cel (spotkać się z lekarzem). Stąd też biorą się tematy rozmów. W końcu ile można wytrzymać bez mówienia, gdy się tak siedzi i siedzi, w dodatku w dość licznym towarzystwie?!
Zaczyna się najczęściej od tego, że ten lekarz tak długo nie przychodzi. Dlaczego? Otóż dlatego, że tak to właśnie u nas wygląda, że się pacjenta nie szanuje, że zupełnie roboty sobie zorganizować nie potrafią, więc co się dziwić, że cały ten interes tak kiepsko działa, że kawa i plotki ważniejsze i takie tam... Chyba że uczestnicy debaty okazują się wyrozumiali. Wtedy dochodzą do wniosku, że pewnie jakaś operacja się przedłużyła albo że służba zdrowia tak pracą zawalona, że nie wyrabia. Zwykle jednak - trzeba to przyznać - dominują tony narzekające. No ale skoro już doktora nie ma i nie wiadomo, kiedy będzie, to chociaż wykorzystajmy czas na rozmowę o tym, co nam dolega, jak się to objawia, od kiedy trwa, jakie są zalecenia i leki. Wszystko zaś okraszane opowieściami o podobnych przypadkach, które stały się udziałem znajomych - mniej więcej według schematu: "Ja mam, wie pani, ...", "Tak, tak, wiem, moja znajoma też to miała i...". Zdarza się, że w grupie wyłania się samozwańczy lider. Na początku każdy przychodzący sam ustala swoje miejsce w kolejce i numer gabinetu, którego drzwi oby otwarły się przed nim jak najszybciej ("Przepraszam, kto z państwa ostatni do doktora... / do gabinetu numer...?"). Potem nad kolejnością i objaśnianiem nowo przybyłym panującego porządku czuwa już lider ("Pan jest po tej pani"). On też zbiera opinie na temat powodów przedłużającej się nieobecności lekarza ("Uuu, pani to poczeka, bo my tu czekamy tyle czasu, a lekarz..."), czasem przedstawia innych czekających ("Ta pani była tu już o 6.30, a z daleka przyjechała"), ewentualnie dokonuje inwentaryzacji schorzeń ("A pan na co?"). Ale ostatnio przytrafił mi się w tej dość przewidywalnej rzeczywistości zupełnie nierutynowy incydent. Do kliniki przyjechałam wraz ze znajomą (mamy wspólne terminy badań) taksówką, która miała na nas czekać (płaci za to firma farmaceutyczna, "normalnego" pacjenta na taki luksus nie stać...). Pani doktor jednak utknęła na sali operacyjnej, więc oczekiwanie na nią straszliwie się przedłużało (to właśnie dzięki temu i dzięki pewnej starszej pani - liderce - dostrzegłam swoistość poczekalniowego środowiska). W trzeciej godzinie wpadł do budynku zniecierpliwiony i zmarznięty (wszak zima w tym roku nas nie oszczędza) kierowca - jak dla mnie, uosobienie stereotypu warszawskiego taksówkarza: ortalionowa kurtka z lampasami, dzianinowa stercząca czapka, duże okulary w rogowej oprawie, starszy wiekiem. I zaczął się wściekać: że on tu dłużej stać nie będzie, że wypisuje nam rachunek i odjeżdża, że kto to widział, żeby tyle czasu, i takie tam (jak się potem okazało, sam miał wczesnym popołudniem wizytę u lekarza, dlatego mu się tak spieszyło). A ponieważ stał przy wyjściu, a my siedziałyśmy w głębi korytarza, poczekalnia zamieniła się w widownię. Na szczęście Małgosia stanowczym tonem spacyfikowała pana kierowcę, bo inaczej - tak przypuszczam - w awanturę zaangażowałyby się inne osoby obecne w poczekalni. Może nawet ktoś ze szpitalnej administracji by się pojawił? Moją towarzyszkę zajście zdenerwowało, ja - choć o zachowanie stoickiego spokoju nie należy mnie w tym wypadku podejrzewać - czułam się jak wpisana w groteskę, toteż przede wszystkim chciało mi się śmiać. ;) Skończyło się na opuszczeniu kliniki bez spotkania z lekarzem i przełożeniu wizyty na inny termin. Te obrazki z poczekalni w gruncie rzeczy są zabawne i właściwie zamierzałam je opisać tylko jako scenki rodzajowe (albo nawet jedną zbiorczą scenkę), zwłaszcza że sama jestem raczej zdystansowanym obserwatorem niż uczestnikiem zdarzeń i wolę poczytać książkę niż rozmawiać o chorobach. Ale teraz tak sobie myślę, że one ilustrują coś istotnego i głębokiego. Otóż ludzie - bez względu na okoliczności, w jakich się spotykają - czują potrzebę tworzenia wspólnoty, dzielenia doświadczeń, podejmowania rozmowy, nawet jeśli po niedługim czasie rozstają się na zawsze, bo los już nigdy nie posadzi ich razem na krzesełku w tej samej poczekalni (właściwie całe moje zaprzyjaźnienie z Małgosią - miłe i szczere - opiera się rozmowach toczonych przed lekarskim gabinetem). To chyba ważna informacja o nas samych. Ale wnioski, jakie mogą z niej wynikać, sobie podaruję, żeby nie popadać w zbędny patos. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz