niedziela, 27 grudnia 2009

Ziemia Święta


Obiecałam s. Miriam (zresztą, nie tylko jej), że napiszę o moim pobycie w Ziemi Świętej. Czas obietnicę spełnić.

Wyjazd do Izraela od dawna (chyba od czasu, gdy moi Rodzice wrócili stamtąd pełni wrażeń - ja kończyłam wtedy podstawówkę) był moim marzeniem. Ale nie bardzo miałam odwagę się na tym skupiać, bo sądziłam, że mnie na to nie stać; wciąż postanawiałam wrócić do sprawy, jak się wzbogacę. Aż po pewnych targach książkowych, w których uczestniczyłam głównie służbowo, koledzy położyli mi na biurku zgromadzone podczas tej imprezy foldery, wśród nich zaś katalog pielgrzymkowy. Zabrałam go do domu i któregoś dnia zaczęłam przeglądać. Moją uwagę przykuła oczywiście oferta wyjazdu do Ziemi Świętej i… jej cena. Cóż… Jakby się trochę spiąć finansowo, wykorzystać moje małe oszczędności i doliczyć to, co jeszcze powinnam zdołać odłożyć… Mogę jechać! Tego dnia spotkałam na skypie moją przyjaciółkę Gaffcię (Gaffciu, wybacz, że ja o Tobie pseudonimem, ale to z czułości! ;) ) - w sam raz kompankę na taką podróż. Nieśmiało spytałam, czy nie chciałaby ze mną pojechać. A ona od razu się zgodziła! Potem nastąpiły dogrywanie terminu, załatwianie formalności, przygotowania (także lekturowe) i wreszcie wyjazd (z drżącym sercem i wielkimi - nawet jeśli nie do końca uświadomionymi - oczekiwaniami).

A w Ziemi Świętej…

Było mi trudno. Z kilku powodów. Jakich? Otóż…

To nie jest moja ulubiona forma spędzania czasu: przenosić się niemal codziennie z miejsca na miejsce. W dodatku z dużą grupą obcych mi ludzi, którzy - choć trudno ich za cokolwiek krytykować (no, może za śpiew podczas rejsu po Jeziorze Galilejskim - wymagało nie lada siły woli, żeby z rozpaczy za burtę nie wyskoczyć... ;) ) - po prostu nie byli "w moim typie" (w większości takie grono "znajomych księdza proboszcza" i działaczy parafialnych). Jednego i drugiego (to znaczy częstego przemieszczania się i przypadkowego towarzystwa) należało się oczywiście spodziewać, bo w końcu wybrałam się na pielgrzymkę objazdową organizowaną przez biuro podróży, ale nieco mnie zaskoczyło, że mi z tym chwilami aż tak ciężko. Zwłaszcza na początku tęskniłam za tym, co zostawiłam, i chciało mi się wracać.

Przez prawie cały tydzień miałam kłopoty z żołądkiem, chwilami doskwierające tak bardzo, że przyćmiewały wszystko inne. Z tego powodu - o ironio! - na tej wyjątkowej ziemi (ściśle: w Betlejem) pierwszy raz w życiu wypiłam setkę wódki - polskiej gorzkiej żołądkowej, przyniesionej przez Gaffcię z hotelowego baru (gdzie niemal zaprzyjaźniła się z barmanem, przygotowującym dla mnie lecznicze trunki, bo oprócz gorzałki była herbata - jakże on miał na imię, Mario?). To złagodziło dolegliwości. ;)

Towarzyszyło nam pięciu księży, wszyscy zdawali się poczciwi, ale pozbawieni pewnego charyzmatu, co najboleśniej odczułam w odniesieniu do tego, który został wyznaczony na opiekuna duchowego (uczestnik pielgrzymki, który wybrał się na nią ze sporą grupą ze swojej parafii, nie zaś ksiądz jeżdżący do Ziemi Świętej jako przewodnik). Przewodniczka była naprawdę dobrze przygotowana, chętnie dzieliła się swoją wiedzą, wyświetlała w czasie jazdy ciekawe filmy (np. o konflikcie izraelsko-palestyńskim, islamie czy Miriam - małej Arabce, której historia bardzo mnie poruszyła, ten film można w częściach zobaczyć tu) i starała się pokazać nam nawet więcej niż było w programie. Miała też przy sobie Biblię, a w niej pozaznaczane stosowne fragmenty, by je odczytywać w poszczególnych odwiedzanych przez nas miejscach. I fajnie. Tyle że czasem zaczynała mówić podniosłym tonem coś a la kazania, co mnie zwykle po prostu irytowało.

Wejście na Synaj okazało się przy mojej kondycji niemal nadludzkim wysiłkiem. Gdyby nie to, że chodziło o Górę Mojżesza, w życiu bym się tam nie wybrała. Przewodniczka ostrzegała, że to wymagająca trasa, ale nie chciałam sobie odpuścić, postanowiłam zaryzykować. I poszłam. Dość szybko jednak moje pobożne uczucia ustąpiły na rzecz zniecierpliwionego i załzawionego wołania: "Gdzie, do jasnej cholery, jest ten szczyt?!". Jakieś panie, odpoczywające na kamieniu, widocznie Polki, roześmiały się, słysząc te słowa, ale mi wcale nie było do śmiechu. Zaczęłam myśleć, że wchodzenie na Synaj nocą odbywa się nie ze względu na możliwość zobaczenia wschodu słońca, tylko dlatego, że po ciemku nie widać, ile i po jakiej drodze trzeba przejść... ;) Zresztą, widok całej tej pustyni każe przestać się dziwić Izraelitom, że marudzili, gdy im Mojżesz kazał po niej spacerować... ;) Tu zresztą zdarzył się być może najzabawniejszy incydent podczas całego naszego pielgrzymowania. Otóż wspinającym się na Górę Mojżesza towarzyszą rozstawieni na całej trasie Beduini z wielbłądami, pokrzykujący do zmęczonych śmiałków: "Camel? Camel ride? Wielbłąda?" (i jeszcze po rosyjsku, tylko nie pamiętam, jak to brzmi w tym języku). Wielu korzysta z ich usług i na grzbiecie zwierzęcia, które na mnie robi zawsze wrażenie ironicznie się śmiejącego, dociera w okolice szczytu. No i z czasem można mieć tych rozbrzmiewających wciąż beduińskich zachęt szczerze dość. W każdym razie Gaffcia miała ich dość, podenerwowana dodatkowo moimi słabnącymi siłami (dzielnie wspierała mnie całą drogę!), toteż w pewnym momencie wycedziła do kolejnego nastającego na nas "taksówkarza": "Spierdalaj mi z tym wielbłądem!" (oczywiście jej nie zrozumiał - na szczęście?). W tych okolicznościach zabrzmiało zaiste komicznie (uwaga na marginesie, a właściwie w nawiasie: tu użycie pseudonimu bohaterki zajścia pozwala tej szacownej osobie zachować - ograniczoną, ale jednak - anonimowość, wskazaną ze względu na niecenzuralność wypowiedzi)! ;)

Potem w kolejnych miejscach musiałam się w sobie "dobijać" do nich. Albo inaczej: przebijać się przez to, co narosło przez wieki. Żeby poczuć, że jestem tam, gdzie był Jezus, a nie tylko w kościele, który na tym skrawku ziemi zbudowano. Przedzierałam się przez to, co jest teraz, żeby dogrzebać się do śladów Jezusowych stóp.

Doświadczałam więc cierpienia: fizycznego (kłopoty z żołądkiem, zmęczenie na Synaju), psychicznego (częste przemieszczanie się, przypadkowość towarzystwa) i duchowego (brak zachwytu deus ex machina, czego chyba spodziewałam się po opowieściach znajomych osób, które przede mną odwiedziły Ziemię Świętą). Tak, żadnych "ochów" i "achów", tylko cierpienia. Ale też szybko zaczęłam myśleć, że to musi czemuś służyć. I może rzeczywiście służyło. Temu, żebym była czujna. Żebym podejmowała wysiłek spotykania się z Bogiem w przestrzeni naznaczonej Jego obecnością. Żebym się nie prześlizgnęła po powierzchni w ulotnym zachwycie.

A jeszcze pełniej zrozumiałam to podczas drogi krzyżowej w Jerozolimie. Wszak Jezus podczas niej doświadczał tego samego (oczywiście, nie porównuję stopnia, tylko rodzaj!), czyli każdego rodzaju cierpienia, a mimo to był skupiony na dziejącym się zbawieniu. I pomyślałam, że w życiu trzeba podejmować zmaganie, żeby przekraczać to, co trudne, co boli, nie dać się przez to zdeterminować, lecz dostrzegać dziejące się zbawienie. A nawet kiedy cierpienie jest tak silne, że determinuje (bo czasem wszak i tak się zdarza), to i tak trzeba się trzymać wiary, że zbawienie się dzieje (nawet w tym cierpieniu, przez nie, ale też ponad nim).

Zdarzało się, że gdzieś czułam się tak "estetycznie" miło. Przede wszystkim na górze Tabor i w Ain Karem (tu przestałam się dziwić, dlaczego Maryja została u Elżbiety tak długo: jak już wlazła na taką górę, z której na dodatek rozciągał się taki ładny widok, to Jej się pewnie wracać nie chciało ;) ), gdzie było jakoś tak "przytulnie". Duchowej błogości doświadczyłam w Nazarecie: jakbym przyjechała do rodzinnego domu. Tam też jakoś trafiły do mnie słowa, które Anioł powiedział Józefowi: "Nie bój się...". I zakiełkowała myśl, że nie muszę się w życiu różnych rzeczy bać. A potem to się jakoś dopełniło przy Kościele Ośmiu Błogosławieństw, gdy rozmyślając o nich, poczułam, że życie takim duchem (duchem Błogosławieństw), to znaczy bycie szczęśliwym, wymaga odwagi, bo to normalne i przeciętne nie jest. Przywiozłam zatem w sobie głębokie przekonanie, że żeby być szczęśliwym, trzeba być odważnym - jakkolwiek miałoby się to przekładać na życiowy konkret.

Miejscem zaś dla mnie najważniejszym, takim, które niemal dosłownie zwaliło mnie z nóg, okazała się Golgota. Znalazłszy się na niej, przestałam myśleć, czuć, chcieć, nazywać - jakbym cała zamieniła się w samo bycie. Bycie tam. I nie chciałam się stamtąd ruszać. Chciałam zostać. Wracałam kilka razy, jakbym nie mogła się oprzeć przyciągającej sile tego wzniesienia, na które dziś prowadzą wąskie kamienne schody. Siedziałam na piętach naprzeciw złoto-srebrnej nastawy ołtarzowej, w pobliżu skalnego zagłębienia - śladu po Krzyżu, którego wcześniej dotykałam rękoma i ustami, schylona tak, że czoło sięgało posadzki, po twarzy płynęły mi łzy. I chciałam tylko tam być, bo tam była Miłość. I gdyby ktoś powiedział mi wtedy: "Odtąd nie będziesz jeść, pić, spać, nic nie będziesz, tylko tu będziesz", to bym się natychmiast zgodziła. I chyba coś ze mnie na Golgocie zostało. Czuję, że gdzieś w sobie ciągle trochę jestem przy tym niewielkim ołtarzu wzniesionym na skale. I nie mam nic przeciwko, żeby tak zostało. Bo chyba można żyć, wciąż trwając przy Ukrzyżowanym.

Zresztą, Jerozolima w ogóle mną zawładnęła. Cały ten niewymownie frapujący świat: mieszanka muzułmańsko-żydowsko-chrześcijańska z całą jej złożonością i innością. Mam wrażenie, że mogłabym tydzień siedzieć na jerozolimskiej ulicy i gapić się, chłonąc jej urzekającą niezwykłość. Od powrotu tęsknię za tym przedziwnym miastem, jak się tęskni za osobą. Nigdy wcześniej nie doświadczałam takiego uczucia wobec bliskich mi miejsc.

W całym tym czasie najcenniejsze były się te chwile kontemplacji, które udawało się wyrwać z pielgrzymkowego pośpiechu. Taki czas robienia fotografii w sobie. Bo aparatu fotograficznego celowo nie wzięłam. Moja przyjaciółka go miała, więc trochę "normalnych" zdjęć też porobiłyśmy. Ale cieszyłam się, że mogę oddać się modlitwie, nie zaś uwiecznianiu interesujących kadrów (co stanowiłoby dla mnie z pewnością kuszącą perspektywę), podczas gdy aktywność grupy czasem przypominała udział w konkursie na obfotografowanie wszystkiego i wszystkich - takie trochę "kto zrobi więcej zdjęć, ten wygrywa". ;)

A wszystko to działo się w sierpniowym upale do 45 stopni, co jednak moje ciało, nawet z połączeniu ze zmęczeniem, całkiem dobrze znosiło. Wszak jestem z tych, co wolą nawet 45 stopni na plusie niż 4,5 na minusie. ;)

Teraz, po powrocie, to, co doskwierało, trochę się zaciera. A zostaje istota. Cieszę się, że byłam w Izraelu. To dla mnie naprawdę ważne. I myślę, że chciałabym tam wrócić, ale już inaczej: sama albo w małej grupie, żeby pobyć i poczuć, i posmakować, nie tylko przebiec, starając się uchwycić.

Wróciłam do mojej warszawskiej rzeczywistości, do zmagania z moimi codziennymi trudami wszelkiego rodzaju. A jednak wciąż rozbrzmiewa w mojej głowie i sercu owo "nie bój się" z Nazaretu, "trzeba być odważnym, żeby być szczęśliwym" z Góry Błogosławieństw i trwanie na Golgocie, gdzie jest Miłość... Nawet jeśli czasem chce się krzyczeć przez łzy: "Gdzie, do jasnej cholery, jest ten szczyt?!". Szczyt, na którym po nocnej wspinaczce można zobaczyć wschód słońca...

Tak, chyba zostało we mnie trochę biblijnego pyłu, kawałek Ziemi Świętej. Deo gratias!

Ps. W książce Dom na Zanzibarze Dorota Katende pisze: "Z pierwszej wyprawy [na Czarny Ląd] pozostał mi [...] ogromny niedosyt. Dotknęłam Afryki, ale jej nie przeżyłam. Wszystko działo się za szybko i byłam zbyt oszołomiona tym, co tam spotkałam. Wiedziałam, że muszę tam wrócić, i to tak szybko, jak się da. Że muszę się nauczyć Afryki, aby ją przeżyć, że muszę ją przeżyć, aby mieć jej część zawsze w sobie". Tak mniej więcej się czuję po powrocie z Ziemi Świętej.

(fotografię zrobiła Gaffcia)

1 komentarz:

  1. za-nie-mo-wilam

    super, bardzo sie ciesze, ze napisalas w koncu...
    rozsylam, bez pozwolenia
    i przepraszam, ze dopiero teraz pisze....
    i trzeba przyjechac, samej chyba jednak najlepiej ;)- to jest zaproszenie!
    Miriam

    OdpowiedzUsuń