środa, 11 listopada 2009

Dzwony na Anioł Pański


Kiedy szukałam mieszkania w Warszawie, marzyło mi się, żeby w pobliżu był kościół. Nie bardzo się jednak do tego nawet sama przed sobą przyznawałam, myśląc: "To miasto jest takie duże, wszędzie tu daleko, nie można za wiele oczekiwać, jakoś dam radę i bez kościoła po sąsiedzku". No i znalazłam mieszkanie, z którego do co najmniej czterech kościołów mogę bez problemu dotrzeć na piechotę!... :)

Z tym mieszkaniem to była w ogóle zabawna historia. Przeniosłam się do stolicy, większość rzeczy, które zabrałam ze sobą, umieściłam w zaprzyjaźnionym klasztorze, a sama pomieszkiwałam z jedną walizką i jednym plecakiem u znajomej. Przyjechałam w sobotę, a w poniedziałek poszłam do pracy i zaczęłam szukać mojego nowego domu. Chciałam, żeby było tak, jak wtedy, kiedy kupowałam mieszkanie w Krakowie. Obejrzeliśmy ich z Tatą kilka, niektóre oceniłam jako nadające się do tymczasowego zamieszkania, ale dopiero w ostatnim poczułam się jak u siebie. Wiedziałam, że tu będę mogła wracać jak do domu, a nie tylko do miejsca zakwaterowania. Kosztowało najwięcej ze wszystkich, które odwiedziliśmy, ale Tato również nie miał wątpliwości, że należy je kupić.

W Warszawie miało być tak samo: wchodzę, czuję, że jestem w moim nowym domu, kupuję. I miało być szybko. Gdy mój ówczesny szef spytał, co z moimi książkami (bo coś z nich było nam potrzebne), a ja powiedziałam, że na razie nie mam do nich dostępu, ale w ciągu jakichś dwóch tygodni nabędę mieszkanie i wtedy je wezmę, zaśmiał się i powiedział: "Dziewczyno, jeśli znajdziesz mieszkanie w Warszawie w dwa tygodnie, to jesteś w czepku urodzona".

Ale ja byłam uparta. Umówiłam się z Panem Jezusem, że na znalezienie mieszkania mamy dwa tygodnie, i zaczęłam działać. Wychodziłam z pracy i do późnego wieczora jeździłam niemal po omacku po prawie mi wówczas nieznanej Warszawie, poumawiana z agentami nieruchmości często w przeciwległych krańcach miasta i wiecznie spóźniona, bo nie potrafiłam ocenić, ile czasu zajmie mi w tym molochu przemieszczenie się z jednego miejsca na drugie (gdy jakiś czas później trafnie oceniłam czas podróży, moja przyjaciółka rzekła z uznaniem: "Widzę, że zaczynasz się przyzwyczajać do Warszawy" ;) ).

Termin upływał w niedzielę. W piątek siedziałam zmęczona, zapłakana i zrezygnowana, marudząc, że deale z Jezusem się nie sprawdzają. W sobotę umówiłam się na oglądanie jeszcze dwóch mieszkań. Pierwsze było OK, obiecałam dać znać, czy je biorę, jak tylko zobaczę to drugie. Weszłam do drugiego i... poczułam, że jestem w domu. Chciałam od razu zabrać się za formalności, ale właściciel (tak, to była sprzedaż bezpośrednia, żadnych prowizji dla agencji!) z jakichś powodów (bałam się, że czeka jeszcze na odpowiedź innego klienta) proponował wstrzymać się do następnego dnia. Zadzwoniłam do przyjaciela, który oferował, że obejrzy wybrane przeze mnie mieszkanie, żeby sprawdzić, czy jest OK, i oznajmiłam uradowana: "Tak chcę, żebyś je zobaczył, ale i tak je kupię".

W niedzielę - w dniu, gdy upływał termin mojej umowy z Jezusem - ustaliłam datę podpisania umowy przedwstępnej!

W poniedziałek oświadczyłam szefowi, że owszem, urodziłam się w czepku! ;)

Pamiętam też inną rozmowę. Adaś, który stał się dobrym duchem tego domu, to znaczy pojawia się zawsze, gdy coś tu się wali, przecieka albo nie działa, spytał kiedyś: "Jak długo szukałaś mieszkania w Warszawie?". "Dwa tygodnie". Popatrzył na mnie zdziwiony: "To nie szukałaś. Po prostu kupiłaś!".

Ale nie o tym miałam pisać...

Jeden z tych czterech pobliskich kościołów to moja parafia pw. Matki Bożej Miłosierdzia (pięknie, prawda?), prowadzona przez księży marianów. W samo południe z wieży rozlegają się dzwony na Anioł Pański. Dziś o tej porze byłam w domu. Przerwałam pracę i zasłuchałam się na chwilę.

Pomyślałam: oto Bóg przypomina, że rozbił swój namiot wśród nas, że jest blisko, bliżej nawet, dużo bliżej niż parafialna świątynia. Że tu mieszka - na tym osiedlu, w tym mieszkaniu, ze mną. I we mnie...

I pewnie ta przydługa historia poszukiwania mojego warszawskiego domu też o tym świadczy, choć wplątała się w tę refleksję trochę niechcący. ;)

(na fotografii dzwonnica mojej parafii - pozwoliłam sobie skorzystać z parafialnej galerii dostępnej w Internecie)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz