środa, 18 listopada 2009

Uśmiechnięty świat


No to się porobiło. Z moją żuchwą mianowicie, a konkretnie ze stawem skroniowo-żuchwowym (dokształcam się dzięki temu w profesjonalnym nazewnictwie medycznym, co za moment będzie widać jeszcze dokładniej) po lewej stronie. Coś tam przeskakiwało, chrupało, trochę bolało, aż wreszcie przeskoczyło, chrupnęło i zabolało tak, że postanowiłam zwrócić się o pomoc do służby zdrowia. Bo mówić i uśmiechać się mogłam, ale jeść nie bardzo... W każdym razie jedzenie przychodziło mi z trudem, a przecież lubię się nim rozkoszować. ;)

Najpierw obdzwoniłam kilka różnych placówek, potem ustaliłam, że muszę udać się do chirurga szczękowo-twarzowego. No to się udałam. Otwarły się przede mną podwoje placówki o wyglądzie rodem z PRL-u, więc z szeroko otwartymi oczami czekałam na dalszy ciąg. Młody medyk pomacał, pozaglądał, dużo doradził (ćwiczenia, lek przeciwzapalny, jedzenie, którego nie trzeba gryźć) i odesłał do protetyka, bo oni tu na chirurgii zajmują się tylko takimi przypadkami, w których żuchwa całkiem nieruchomieje, a moja się przecież wciąż rusza.

No to zgłosiłam się do protetyka. Młoda lekarka (asystentka lekarza?) wywołała moje nazwisko, a gdy zasiadłam na wskazanym fotelu dentystycznym, serdecznym głosem spytała: "W czym mogę pomóc?". Potem było tylko lepiej. Przyszła pani doktor i dokładnie obejrzała mą żuchwę, po czym poproszono mnie, żeby sobie sfotografowała zęby dookoła (tzw. zdjęcie panoramiczne), pytając jednak przedtem z troską, czy mogę sobie na to pozwolić, bo tego NFZ nie refunduje. Miła pani wykonała fotę mego uzębienia, nie okazując najmniejszego zniecierpliwienia, gdy po wszystkim zbierałam moje rzeczy i wkładałam biżuterię. Doradziła też, gdzie mogę wypłacić pieniądze, bo nie miałam przy sobie wystarczającej gotówki. Gdy wróciłam do pierwszego gabinetu, młoda lekarka (asystentka lekarza?) poprosiła, żebym chwilę poczekała, i choć rzeczywiście nie trwało to długo, przepraszała, że w ogóle czekam. Wreszcie zawołała mnie ponownie i znów przepraszała, ale - tłumaczyła konfidencjonalnym szeptem - warto było, bo zajmie się mną wybitna pani doktor (jedna z najlepszych w Polsce) i normalnie się za to płaci ciężkie pieniądze. Chwilę potem czułam się dosłownie rozpieszczana (jakbym była córką szefa tego całego interesu)! ;) Wybitna pani doktor powiedziała grzecznie "Dzień dobry pani!", a potem grzebiąc profesjonalnie przy moim stawie żuchwowym, za każdym razem, gdy wykonałam nią ruch zgodny z jej poleceniem, wykrzykiwała: "Cudnie!". Zorientowawszy się co mi jest, wydała polecenia pani doktor, młodej lekarce (asystentce lekarza?) i jeszcze jednej młodej kobiecie, która się pojawiła. Zaczęły działać. Przygotowały mi specjalną szynę, która teraz pilnuje mojego stawu, wyjaśniły, jak postępować (co robić, żeby szeroko nie ziewać, jak otwierać buzię, czego nie jeść), wszystko zapisały na kartce, dopytywały, czy teraz boli i czy mi z szyną wygodnie, uspokajały, że zaraz kończymy. Mówiły do mnie niemal z czułością. A na koniec jeszcze wybitna pani doktor wszystko sprawdziła. I umówiłam się na kontrolę.

Dlaczego o tym wszystkim piszę i to tak szczegółowo? Nie, nie ze względu na moją żuchwę. Nie po to, by zastanawiać się nad tym, że mamy takich dobrych specjalistów, a płacimy im tyle i każemy pracować w takich warunkach, że wyjeżdżają za granicę. A nawet nie w celu dokonywania porównań, że ta służba zdrowia to zwykle taka opryskliwa (choć nieraz doświadczyłam życzliwości jej pracowników, na przykład w klinice, w której na stałe się leczę; inna rzecz, że często jest to naznaczone jakąś taką... służbowością), a tu - proszę - taki wyjątek (nie służbowość, lecz właśnie służba).

Piszę o tym dlatego, że doświadczyłam dobra.

Zawsze byłam i nadal jestem zdania, że kiedy ludzie są dla siebie życzliwi i okazują sobie szacunek, to świat robi się... uśmiechnięty: i dla tych, którzy dają, i dla tych, którzy otrzymują. Czujemy się wtedy ze sobą po prostu dobrze, bez względu na to, w jakich okolicznościach i na jak długo się spotykamy: na co dzień w pracy, co jakiś czas w gronie przyjaciół, regularnie w osiedlowym sklepie, przez kilka tygodni w przychodni lekarskiej, przelotnie na ulicy, w autobusie czy w pociągu. Pojawia się pogodny nastrój i jakaś taka... błogość... Myślę, że ci, dla których zły humor i wieczne niezadowolenie to norma, mają naprawdę ciężkie życie (i jeszcze uprzykrzają je innym). Wiem, czasem bywa smutno albo chce się krzyczeć, i wcale nie chodzi mi o przyklejony uśmiech, przysłowiowe amerykańskie "How are you? Thank you, I'm fine", tylko o wykrzesanie z siebie tyle, ile się da, żeby świat się uśmiechnął. Życie samo z siebie łatwe nie jest, po co je sobie utrudniać?...

Na koniec zaś niechaj się stanie wiadomym, gdzie się owe dobre rzeczy działy: w Klinice Chirurgii Czaszkowo-Szczękowo-Twarzowej Szpitala Klinicznego Dzieciątka Jezus. Więc może to przez szczególne "wezwanie" szpitala?

Przypomina mi się taki fragment z Matki Teresy, z którego zacytuję tylko początek i koniec:

"Zawsze, ilekroć uśmiechasz się do swojego brata i wyciągasz do niego rękę - jest Boże Narodzenie. [...] Zawsze, ilekroć dozwolisz, by Bóg pokochał innych przez ciebie - zawsze wtedy jest Boże Narodzenie."

Zawsze wtedy rodzi się Dzieciątko Jezus.

Nie znoszę chodzić do lekarzy. Ale dziś opuszczałam budynek przy Nowogrodzkiej 59, o wyglądzie rodem z PRL-u, naprawdę wesoła. A nad Warszawą po raz pierwszy od wielu dni zaświeciło słońce!

I żuchwa mniej już boli.

Ps. Gdy skończyłam to pisać, wyrwałam kartkę ze stojącego na moim biurku kalendarza z dobrymi radami. Oto rada na nowy dzień: "Uśmiechaj się jak najczęściej. To nic nie kosztuje i jest bezcenne". :)

1 komentarz: